Rozdziały 41-49

Rozdział 41

Polskie niebo
I

Tryskający zielenią maj zamknął za sobą drzwi. Po cichu udał się do izdebki, by spakować swoje rzeczy. W małym kuferku umieścił spiekotę słońca i pierwsze burze, białe pąki kwiatów z drzew owocowych i garść brzęczących owadów. Usiadł na łóżku. Wokół huczało życie. Ludzie wylegli na ulice, a ich płuca znowu zrobiły się zielone. Słońce ogrzewało zimne tonie wód, do których wskakiwali pierwsi śmiałkowie. Plaże pokryły się bladymi ludźmi o sflaczałych brzuchach i pośladkach. Na nic zdały się noworoczne postanowienia o intensywnym fitnesie i diecie. Leniwe bździągwy obnażały bezpardonowo swój cellulit, poklepując po wielkich brzuszyskach swoich partnerów. Plaża w okamgnieniu zamieniła się w nielegalne wysypisko śmieci. Roztrzaskane butelki i stosy niedopałków świadczyły o udanym wypadzie. Niejeden lisek wracał do lasu z pokaleczoną łapką lub krwawiącym pyszczkiem. Sorry, taki lajf.
Niebo zrobiło się gorące. Nabrało przestrzeni i głębi, której można się było przerazić. Gdyby grawitacja przestała istnieć, wszyscy ludzie, budynki i zwierzęta oderwaliby się od ziemi, wpadając w zimną przestrzeń kosmosu. Ale niebo nie chciało nikogo porywać. Jego solidne sklepienie obejmowało wszechświat. Białe chmurki-baranki płynęły po niebie z gracją i spokojem. Ludzie unosili głowy, by zgadnąć, jaki kształt przybiorą i do czego są podobne. Międzykontynentalna zabawa od założenia świata miała się całkiem dobrze.
Intensywny błękit rozlał się po firmamencie, odbijając się w wodnych lusterkach. Świat nabrał kolorów i kształtów. Ogrzał swe zmarznięte, zszarzałe piersiątka i włożył bikini. Zalał się zielenią od stóp do głów, zakładając na głowę żółtą czapeczkę. Zdetronizowane czarne ptaszyska skryły się po piwnicach, wyglądając gniewnie w stronę podwórek. Nic tu po nich – młodsza wielokolorowa ciżba rozsiadła się na gałęziach, śpiewając na cały głos.
„Kolorowe kurestwo” – zakrakał stary gawron z szarej komórki na miotły. Nakrył się starym paltem i zasnął.
Maj spojrzał na zegarek. Dzień miał się ku końcowi, a kartka z kalendarza oznaczona liczbą trzydzieści jeden wpatrywała się weń porozumiewawczo.
– Już idę! – zawołał radośnie, zamykając kuferek. Był taki piękny i pogodny, kiedy odchodził. Mało kto umie żegnać się w ten sposób.
II
Rafał wtulał się w Aśkę. Bladoróżowe płatki kwitnącej wiśni spadały im na głowy, zapowiadając wieczne gody przy wtórze kościelnych organów. Znajomość kwitła jak wszystko wokół. Coraz śmielsze pieszczoty uderzały do głowy. Parujące czupryny dymiły dniem i nocą, nienasycone w fantazjowaniu. Nieraz Rafał musiał pospiesznie zmieniać prześcieradło, by nie natrafić na wścibskiego kota kręcącego się pod drzwiami. Dziwnym trafem Alojzy zawsze przyłapywał go, kiedy ten biegł nago w stronę łazienki, miętosząc brudne prześcieradło. Wstrętny futrzak wykazywał zerową empatię dla swego właściciela, bezczelnie śmiejąc mu się w twarz. Śmierdzący kapeć, który trafił w siedzenie wielmożnego pampucha, ostudził nieco jego cynizm i odtąd Alojzy grzecznie schodził mu z drogi. Czasami jednak Rafałowi wydawało się, że słyszy za drzwiami jego chichot.
Zauroczenie weszło w fazę zakochania tak ślepego jak kret w kopcu. Wszystko można było sobie teraz wybaczyć. Miętolone włosy, usta oraz odzież były nieodzownym elementem spotkań. Każdy dzień zawierał w sobie pamięć o ciepłym oddechu wpadającym na dno serca.
Zakochani spotykali się codziennie. W ostatni dzień maja Aśka leżała wraz z Rafałem na wielkim kocu w czerwoną kratę. Nad nimi przesuwały się leniwie białe obłoki.
– Spójrz! – szepnęła Asia – trójmasztowiec z odległej epoki wpływa do portu.
– A tam – wskazał palcem Rafał – dwa psy biegnące za kotem.
– Ale śmieszne! – uśmiechnęła się Joanna. Oparła głowę na ramieniu R. i odruchowo zaczęła szukać jego dłoni.
Przytulili się jeszcze mocniej. Baldachim z chmur, wiatru i słońca kołysał się nad ich głowami jak nad książęcą parą. Po raz kolejny przyroda użyczyła swego piękna zakochanym kochankom.


Rozdział 42

Get married

Wraz z pierwszą falą upałów nogi Sandry zaczęły puchnąć. Ciało zrobiło się obrzmiałe, naznaczone siateczką żył. Zgięcia łokci i kolan, okolice karku oraz piersi pokryły się lepkim, ciepłym potem. Dyskomfort dodatkowo wzmógł się przez narastające bóle krzyża i pojawiające się od czasu do czasu mdłości. Sandra poczuła wstręt do własnego ciała. Przesiadywała w łazience całe godziny, przyglądając się rozstępom. Płaski, czekoladowy brzuszek zamienił się w ciężki, nabity worek żyjący własnym życiem. Dosłownie. Do momentu zajścia w ciążę wszystko działało u niej według planu – dzięki temu czuła się bezpiecznie, teraz przed jej oczyma pojawiła się wielka niewiadoma. Mirek był dla niej wspaniałym partnerem i towarzyszem, ale miała wrażenie, że ich związek pisany jest palcem po wodzie. Tak krótko się znali, często okazywało się, że niewiele o sobie wiedzą. Huśtawka nastrojów, nadmierny apetyt, lub jego brak, oraz niepewność sprawiały, że nie poznawała samej siebie. Często płakała, zastanawiając się, jaką będzie mamą. Ciężko nią zostać, kiedy doświadczenia z rodzinnego domu pachną pracownikiem socjalnym.
Talia zniknęła zupełnie, a brzuch zlał się w jedno z pupą, tworząc coś na kształt leżącego w poprzek bałwanka. Ileż łez wylało się ze zrozpaczonych oczu. Nie tak to sobie wymyśliła, nie tak. Mirek wracał do domu coraz później, tłumacząc się dużą ilością zleceń, a ona czuła się coraz bardziej samotna.
Któregoś popołudnia Mirek wrócił wcześniej niż zwykle. Szybko wziął prysznic i pod byle pretekstem wyszedł z domu. Sandra nabrała podejrzeń. Kiedy po godzinie Mirek wrócił do domu i zamknął się w łazience, Sandra była gotowa do eksplozji.
– Co ty tam robisz? – krzyknęła w otwory w drzwiach.
– A co się niby robi w ubikacji? – odparł rozbawiony. Dziewczynie jednak nie było do śmiechu.
– Otwieraj ! – wołała, szarpiąc klamkę.
– Weźże, kobieto, daj żyć – odparł poirytowany. Faktem było, że Mirek korzystał z toalety w sposób zgodny z jej przeznaczeniem.
– Poczekam! – krzyknęła rozgniewana.
Po chwili zamek w drzwiach obrócił się i Sandra wpadła do łazienki z impetem pierwszych klientów sklepów samoobsługowych. Jakie było jej zdziwienie, kiedy dostrzegła w wannie wiadro wypełnione bukietem róż. Nie była to byle jaka wiecheć przeprosinowa czy wiązanka z okazji imienin cioci Halinki ale wielki bukiet ciemnoczerwonych róż o nierozkwitniętych pąkach.
– Cco, co to jeest? – zapytała, cedząc wyrazy jak przez sito.
– To są róże, nie? – odparł krótko.
– Ale dla kogo? – spytała, wskazując na wiadro pełne kwiatów.
– Są dla ciebie – odpowiedział, patrząc, jak złość ustępuje miejsca zaskoczeniu.
– Jak to dla mnie? Z jakiej okazji? – dopytywała.
– To miała być niespodzianka, ale nie pozwoliłaś... – odparł.
– Jaka? – pytała dalej, zbita z tropu. Przed chwilą oskarżała go w myślach o obojętność, nieczułość i dziunię na boku, a teraz patrzyła na róże i było jej strasznie głupio.
Mirek jak każdy mężczyzna lubił konkrety, nie miał ochoty na niepotrzebne tłumaczenia. Uklęknął na jedno kolano, z tylnej kieszeni spodni wyciągnął czerwone atłasowe pudełeczko. Sandra wiedziała, co ono oznacza. Niejedno love story obejrzała w telewizji, żeby tego nie wiedzieć.
– Czy zostaniesz moją żoną? – zapytał Mirek, otwierając tajemnicze pudełeczko.
Sandra stała skamieniała z oczyma żaby, na którą właśnie najechał samochód. W głowie działy się niewyobrażalne rzeczy, pomimo pozornego spokoju na zewnątrz.
Ciężar lęków, jaki towarzyszył jej od dawna, przemieniając radosne chwile w pełne udręki, roztrzaskał się niczym porcelanowa figurka. Jakże mogła w niego zwątpić? Jak mogła nie dostrzec jego wysiłku, pracy, poświęcenia?
– A co z suknią? Widzisz, jaki mam duży brzuch, będą mówić... – powiedziała zmieszana.
– Niech mówią, to nie ma znaczenia – odparł, ciągle klęcząc. – No, zgadzasz się czy nie? – ponowił pytanie.
– Tak, zgadzam się – odparła cicho.
– Cieszę się – odparł Mirek, zakładając jej pierścionek zaręczynowy z małym brylantowym oczkiem. Wstał, objął ją i wyciągnął bukiet czerwonych róż z plastikowego wiadra. Mało romantyczna sceneria, z białym sedesem i mopem z frędzlami w tle, była świadkiem pięknego zdarzenia, które odmieniło życie ich obojga, pozwalając Sandrze cieszyć się tym, co dla innych jest oczywiste – normalnością.


Rozdział 43

Nowy rozdział?

I
Nadmiar obowiązków działał na doktorka motywująco. Fala studentów oblegająca wydział przypominała turystów, którzy w sezonie wakacyjnym próbują zająć miejsce w przedziale kolejowym, wpychając swój bagaż przez okno.
„Panie doktorze, chciałbym to dzisiaj zaliczyć”, „Panie doktorze, czy są już wyniki kolokwium?”, „Panie doktorze, czy mógłbym zostawić swoje prace?”, „Panie doktorze...”. Nawoływaniom i prośbom nie było końca. Każdy chciał ugrać coś dla siebie – zdobyć stypendium, zaliczyć w pierwszym terminie albo mieć to z głowy. Ambicja i nadgorliwość przeplatały się z lenistwem i nonszalancją.

Bohema przestała być jednolita. Cyganeria rozwarstwiła się jak włos, na czworo, i żyła już bez postulatów. Sztuka skryła swoje marmurowe oblicze przed światem, czekając na lepsze dni, a w tym czasie z różnych zakamarków wypełzło „nowe”, plując pogardliwie na dorobek stuleci. Narodziła się rozkrzyczana i roszczeniowa antysztuka, tworząca niezrozumiałe performensy z ludzkiej kupy i psiej budy. W galeriach zapanował chaos. Mona Lisa skrzywiła twarz, a obrazy Klimta w okamgnieniu pokryły się bluszczem. Natomiast antysztuka z każdym rokiem miała się coraz lepiej, wypierając z uczelni warsztat i rzemiosło na rzecz eksperymentu. Odpowiednio przygotowane prospekty oraz liczne autorytety uspokajały odbiorców: „Spokojnie, to nie profanacja – to wolność artystyczna”. Galerie pokryły się bochomazami i kartoflami obieranymi wprost na podłogę, artystki pozwalały rozbierać się do naga i kaleczyć, a wszystko to w imię wizji, wolności i szeroko rozumianego „artyzmu”. Antysztuka zrodziła pułk antytalentów, który w bezpiecznych objęciach pani-matki mógł spokojnie pisać doktoraty i habilitacje. Tendencja ta, trwająca kilkadziesiąt lat, wytworzyła pokolenie odbiorców odpornych na szok, obojętnych na konwenanse oraz twórców-inżynierów, mistrzów nowych technologii, którzy mieliby jednak ogromny problem z namalowaniem gruszki leżącej na płótnie.

Doktorek był wychowankiem pani-matki. Seksualne fantazje były główną osią jego twórczości. Golizna epatowała z jego obrazów czy grafiki, a teksty naukowe pełne były jej racjonalnego uzasadnienia. Oczyszczające działanie nagości na psychikę ludzką można było zrozumieć, o ile model siedział na trawie wśród zbóż, nie zaś, gdy trzymał plastikowy drążek w odbycie w pozycji „na pieska”. Antysztuka zrobiła swoje, wpuszczając głównym wejściem wszelkiej maści dewiantów.

II
Wacław wyciągnął z opakowań folię malarską i przykrył nią podłogę. Stwierdził, że od lat żyje w źle urządzonym mieszkaniu i postanowił coś z tym zrobić. Spakował swoje rzeczy do wielkich tekturowych pudeł, a meble wyrzucił. Bladożółte ściany zaczęła pokrywać cienka warstwa bieli. Przyjemny dźwięk mokrego pędzla sunącego po ścianie był tego dnia jedyną muzyką. Stare i brudne znika, pojawia się nowe i pachnące – jakież to przyjemne!
Drzwi i okna otwarte na oścież wpuszczały do środka gorące powietrze pachnące rozgrzanym asfaltem. Malowanie szło szybko i sprawnie. Wieczorem, kiedy burzowe chmury zawitały w mieście, pokój był na ukończeniu. Wacław pościągał folie i wyrzucił je do kontenera. Nalał ciepłej wody do wiadra, wlał trochę płynu z octem i starannie przemył podłogę. Na środek przesunął nową, ciemnoszarą sofę, zamontował srebrne lampy pod sufitem, jedną wysoką na stojaku postawił obok łóżka. W oknie zamontował dwie kremowe rolety, a na ścianie z lewej strony zawiesił kobiece akty w ciepłych, pomarańczowych tonacjach własnego autorstwa. Kiedy wieczorem kończył skręcać drewniane regały na książki ktoś zadzwonił do drzwi. Była to Aldona, która wraz z burzą przybyła do miasta.
Wacław niechętnie przerwał pracę, odłożył śrubokręt i podszedł do drzwi.
– Kto tam? – spytał.
– To ja – odpowiedziała. – Mogę wejść?
Uchylił drzwi. Żółte światło na korytarzu dodało jej lat. Wyglądała nierealnie, jak gdyby nałożono na nią filtr o grubej ziarnistości. Pachniała słodko i ostro, można było przysiąc, że codziennie wylewa na siebie flakon perfum.
– To jak? Wpuścisz mnie? – spytała ponownie, zdziwiona tym, jak długo każe jej czekać.
– Proszę, wejdź – odparł sucho. Było mu wszystko jedno.


Rozdział 44

Rycząca czterdziestka

Michał spojrzał na zegarek. Neonowe cyfry wyświetlacza wskazywały pięć minut po północy.
 „A więc skończyłem czterdzieści lat” – pomyślał, poprawiając poduszkę. Leżał przez chwilę nieruchomo, wpatrując się w sufit. Włożył ręce pod głowę i wziął głęboki oddech. Noc była ciepła. Przez otwarte okno wpadało jasne światło księżyca. Po niebie płynęły ciemne chmury, od czasu do czasu zasłaniając pękaty księżyc, który nieoczekiwanie okrył się mgłą.
„Będzie padać” – pomyślał Michał, podchodząc do okna. Drzewa szumiały cicho i przejmująco. Może drżały na myśl o zbliżającym się deszczu? A może bały się porywistego wiatru? Któż to mógł wiedzieć. Miasto nie zwracało uwagi na ich problemy, zaprzątnięte urbanistyką.

Metropolia rozrastała się na wszystkie strony, z niesłabnącym apetytem pochłaniając pobliskie pola i łąki. Była nienasycona i roszczeniowa niczym nowobogacki na wakacjach. Ciągle więcej, ciągle mało. Brak wdzięczności i umiaru były dla niej typowe. Więcej światła, więcej szkła, więcej metalu, więcej przestrzeni!
Beton rozlewał się bezpardonowo po zielonej trawie, pochłaniając rosnące nad rzeką kaczeńce. Miażdżył kosteczki koników polnych, które za późno poderwały się do skoku, i sklejał skrzydełka owadów na zawsze wtopionych w duszną, gęstą maź. Maleńkie dramaty rozgrywały się codziennie, przy aplauzie lokalnej społeczności, która cieszyła się z kolejnej obwodnicy.
Ale Michał kochał miasto – widział w nim rozwój, dynamikę, piękno. Spoglądał na świat poprzez układ brył, symetrię, uporządkowanie. Był chłopakiem ze wsi, ale wyrósł na mieszczucha zakochanego w nowoczesnych technologiach. Było mu z tym dobrze, czuł się spełniony. Przynajmniej zawodowo.

Zerknął na akwarium – w błękitnej poświacie dostrzegł cienie małych rybek. Pływały niestrudzenie – nieme i głuche. Jakże się poczuł przez nie samotny. Z łóżka wyparował zapach kobiety, z łazienki poznikały kosmetyki, z szaf – ubrania i buty, z konta bankowego – pieniądze. Aneczka kąsała w sądzie niczym pirania, choć na początku małżeństwa wydawało się, że jest złotą rybką. Sam nie był bez winy – pozwolił odejść Beacie i pocieszył się zastępczo Anią.
Michał wybrał typowe dla mężczyzn rozwiązanie – a mianowicie wyparcie. „To nic takiego”, „było minęło” – tłumaczył sobie, by zagłuszyć sumienie. W głębi serca czuł się nieszczęśliwy, ale był zbyt dumny i głupi, żeby zrobić dwa kroki do tyłu. Miał powodzenie u dziewczyn i po związku z Beatą szybko związał się z inną kobietą. A później z następną. Przez jego serce i łóżko przetoczyło się kilka miłości, ale żadna nie zagrzała miejsca na dłużej. Po trzydziestce Michał zdał sobie sprawę, że należy się ustatkować, toteż ożenił się z energiczną i wygadaną Anką. Oboje lubili podróże, byli pracowici i szybko znaleźli się w elitarnej grupie dobrze zarabiających mieszkańców luksusowego osiedla. Michał ciągle jeszcze lubił jeździć na wieś do rodziców, Anka wolała miejskie rozrywki. Była jedynaczką, więc nie rozumiała wagi i znaczenia braterskich spotkań. Zaczęła czuć się zazdrosna i z powodu jego wyjazdów robiła mu wymówki.

W związku pojawił się kryzys. Ciche dni przeplatały się z kłótniami pełnymi wzajemnych oskarżeń. Michał zamknął się w sobie, Anka odwrotnie – ciągle wzburzona, nie potrafiła odpuścić. Pragnęła dziecka i to jeszcze bardziej ją frustrowało. Michał odsunął się od niej, coraz więcej czasu spędzając w pracy, Anka kupiła sobie kota, trwoniąc pieniądze na zakupach z koleżankami. Nim oboje się zorientowali, w sądzie pojawiły się papiery rozwodowe. W nieprzytulnych pokojach, w obecności mecenasów i sędziny-komunistki musieli odpowiadać na intymne i upokarzające pytania o powodach ustania pożycia małżeńskiego. Wszystko spisywane na maszynie przez znudzoną protokolantkę.
Publiczne pranie brudów, horrendalne wynagrodzenia dla prowadzących sprawy oraz stres towarzyszący rozprawom uzmysłowiły obojgu, jaką fikcją jest kulturalny rozwód.

Michał zalewał smutki alkoholem. Teraz nie dało się już upychać w kąt starych gratów, bo w kanciapie zabrakło miejsca. Myśli, przez lata ignorowane, teraz strzelały w górę niczym popcorn. „Tu jesteśmy!” – wołały, lecąc ze świstem. „I my!”, „I my!”, „I my!” – krzyczały kolejne.
Tego wieczoru Michał wybiegł do sklepu i kupił dwie paczki papierosów. Pospiesznie rozerwał pudełka i palił tak zachłannie, jak gdyby od tego zależało jego życie.
Nieoczekiwanie czterdzieste urodziny zadziałały niczym katalizator, wprawiając w ruch wielki filmowy projektor. W głowie Michała rozpoczął się seans pod tytułem: „Moje życie. Śmiać się czy płakać?”. Michał podszedł do barku, zrobił sobie drinka i stanął przy oknie. Ciemna chmura przysłoniła mglisty księżyc. Wiatr wzmógł się i drzewa rosnące wzdłuż drogi głośno zaszeleściły.
Było dla niego niezrozumiałe, dlaczego jego myśli kierują się w stronę dawno zapomnianych spraw, twarzy, wspomnień. Dlaczego teraz? Widział tak wyraźnie ich twarze – mamę młodą, promienną i piękną, skupionego ojca szlifującego deski w warsztacie i donice z pelargoniami na parapecie. Przypomniał sobie zabawy z braćmi, podchody i łowienie ryb w rzece. Szeleszczące liście pod stopami, fuczącego jeża w kryjówce i pohukujacą sowę. Zobaczył figurki świętych na kominku i makatki w kuchni. Niedzielne obiady, wspólne wycieczki, bieganie po rosie. Wszystko to było pięknym wspomnieniem. Michał poczuł głębokie wzruszenie. Jego rodzice stworzyli szczęśliwy dom, jego rodzina się rozpadła. Nie miał tej, którą kochał, a tę, którą mógł pokochać – nie potrafił. Coś było nie tak, prześladowała go wielka pustka.
– Co to właściwie jest? – spytał, patrząc w niebo przykryte chmurami. Wychylił głowę za okno. Na twarz zaczęły spadać pierwsze krople deszczu, ciepły wiatr smagał policzki.
– Boże... – wyszeptał.


Rozdział 45

Ostatni bastion rebelii

– Uważasz, że nasz związek nie ma sensu, prawda? – spytała, siadając na krześle.
– Nie wiem, chyba nie ma – odparł po chwili wahania. – Bawisz się ze mną w kotka i myszkę, a ja czuję się za stary na tego typu gierki.
 „Nie będę za tobą biegał! ” – pomyślał.
– Wróciłam tu specjalnie dla ciebie – powiedziała z wyrzutem.
– Nie lubię, kiedy podnosisz głos – odpowiedział.
– Co znowu ci się nie podoba?! – spytała poirytowana.
Siedziała u niego dobrą godzinę, nad ich głowami szalała wichura, ciskając z furią tumanami kurzu i kwaśnym deszczem. Mieszkanie parowało farbą i zmęczeniem. Aldona wybrała niewłaściwy moment na poważne rozmowy. Było już późno, gdyby przyszła następnego dnia, rozmowa mogłaby wyglądać zupełnie inaczej. A tak...
– A więc to koniec? – zapytała rozżalona. Bizneswoman wierzgała kopytami jak dziki koń, którego chce się osiodłać.
Wściekły wierzchowiec kręcił nerwowo łbem, tocząc z pyska białą pianę. Szarpał się na wszystkie strony, gotów uśmiercić każdego, kto ośmieliłby się go dotknąć.
Aldona czuła, że jest pod ścianą. Pragnęła tego, co ją ograniczało. Z drugiej strony głowę miała pełną „propagandy sukcesu” i nie chciała rezygnować z tego, czemu poświęciła całe swoje dotychczasowe życie.
– Nie wiem, czy tak naprawdę był jakiś początek – odparł spokojnie, otwierając puszkę z piwem.
– Czyli, twoim zdaniem, niczego między nami nie było?! – zaskrzypiała.
– Niczego takiego nie powiedziałem. Stwierdziłem fakt – spotykaliśmy się wyłącznie dla seksu, bez żadnych zobowiązań. Było ci tak wygodnie, mnie zresztą na początku też.
– Czyli przestało ci się podobać, tak?
– Coś zaczęło się zmieniać i mnie to odpowiadało, ale zaczęłaś przede mną uciekać. To mnie, Aldona, strasznie męczyło. Przy tobie nigdy nie wiedziałem, czy następnego dnia po prostu nie znikniesz.
Aldona nie wiedziała, co powiedzieć. Wacław miał rację. Wiedziała o tym doskonale, lecz jak mogła się przyznać? Próżność kazała odgrywać jej farsę pt. „Kłótnia kochanków. Patrzcie, jakie z niego bydlę”. Nie potrafiła rozpisać tego scenariusza inaczej. Ba, nie wiedziała, że można pisać go razem.
– Jesteś dupkiem! – wykrzyknęła, ubarwiając dialog epitetem. – Mam pewne problemy, o których wiesz tylko ty. Powiedziałam ci o nich, bo sądziłam, że zrozumiesz, że będziesz mnie wspierał, a tymczasem bawisz się w terapeutę moim kosztem!
– To nieprawda, nie bawię się tobą – odparł, obracając w dłoni metalową puszkę.
– Chcesz zrzucić całą winę na mnie, a tymczasem sam masz ze sobą niemały problem! – rzuciła.
– O czym ty mówisz? – spytał zdziwiony.
– O czym mówię? – odparła rozsierdzona. – Nie udawaj niewiniątka. Jesteś zwykłym dewiantem, a ta twoja sztuka to najzwyklejsze porno! – wyrzuciła z siebie, wstając z krzesła.
Poczuła ulgę. Chwilowa satysfakcja skinęła głową, by za chwilę dać miejsce wyrzutom sumienia.
– Nie powinnaś wypominać mi rzeczy, o których wiesz tylko ty – odparł. – Ja nie szantażuję cię twoimi tajemnicami, nie mszczę się. Ranisz mnie, bo czujesz się bezbronna. Moja sztuka nie musi ci się podobać, wielu, faktycznie, uważa ją za perwersyjną. Różne rzeczy siedzą w mojej głowie i nikt nie jest w stanie tego zmienić, nawet ja.

Aldona milczała. Chciała tak poprowadzić rozmowę, by wyszło, że ma rację. W biznesowych konwersacjach była precyzyjna, skupiona i chłodna. Tylko przy Wacławie puszczały jej nerwy i nic nie szło po jej myśli.
Chwilę posiedzieli w milczeniu, po czym Aldona wstała, kierując się w stronę wyjścia.
– A więc żegnaj! – odparła z goryczą.
– Aldona, nie wygłupiaj się. Zachowujmy się jak dorośli – odparł w drzwiach.
– Cześć! – bąknęła, zbiegając po schodach.

Deszcz przestał padać, wiatr ucichł. Wacław mógł znowu otworzyć wszystkie okna.
– Co za ulga – powiedział, przyglądając się niebu.
Do mieszkania wpłynęło rześkie wieczorne powietrze. Z pokoju uleciała złość wraz z dusznym zapachem perfum.
– Ciekawe czy jeszcze wróci? – zapytał, przyglądając się znajomej, która w tym czasie odjeżdżała spod jego domu taksówką.


Rozdział 46

Przyjaciele

Popołudniem Michał pojawił się u brata, który wraz ze znajomymi szykował dla niego imprezę urodzinową. Ogród kołysał się na wietrze jak pijany – świętował, zanim wódka na dobre dała się zmrozić. Liście szeleściły, muchy siadały na przystawkach i galaretce z nóżek, nic sobie nie robiąc z dłoni próbujących je przepędzić. Kolorowe serpentyny zwisały ze starych jabłonek, na których zawiązały się już pierwsze małe owoce. Krzaki porzeczek zabarwiły się na czerwono, nęcąc błyszczącymi kuleczkami. Lato zagościło na dobre, rozkładając wszem i wobec swój mały sfatygowany leżak.
Kiedy Michał wchodził do ogrodu, wszyscy goście schowali się za domem. Jak to bywa w takich sytuacjach – ciężko utrzymać ciszę i powagę. Co chwilę wybuchały tłumione śmiechy i parsknięcia. Ktoś nerwowo szeptał: „Cicho! Idzie!”. Tłumek dygotał w wyczekiwaniu pełnym napięcia, aż gromko krzyknął: „Niespodzianka!”.
Michał stał oszołomiony, patrząc na grupkę ubawionych po pachy znajomych w urodzinowych czapeczkach. Wyglądali uroczo. Atmosfera letniego popołudnia i zabawy, z dzbankiem pełnym kompotu z czereśni, wzruszyła go.
– Dziękuję pięknie, moi kochani! – powiedział z gulą w gardle.
– Sto lat, ty stary koniu! – zarechotał Jasiek, klepiąc go po ramieniu.

Gdy część oficjalna dobiegła końca, goście zaczęli raczyć się smakołykami. Wódka przegryzana kawałkami lodu przypominała o mroźnej i śnieżnej zimie, gdy mężczyźni zdobywali górskie szczyty lub walczyli z niedźwiedziami. Dawne echa przeszłości rozbrzmiewały wśród toastów, kiedy mężczyźni musieli znieczulać się alkoholem przed kolejną bitwą. Rany przemywane spirytusem lanym prosto z butelki, mieszały się z dzikimi wrzaskami żołnierzy, którym amputowano ręce lub nogi. Nie do pomyślenia dziś, kiedy każdy prosi o znieczulenie.
Zew natury wył nocą po górach, strącając lawiny, w czasie gdy mężczyźni karczowali lasy, budowali domy własnymi rękami i płodzili dzieci na białej pościeli. Wesoła gromadka bawiąca się przed domem była powodem do dumy. Mężczyźni walczyli, budowali, płodzili – od początku świata do teraz.

Michał przyglądał się gościom. Mimo radosnej atmosfery miał mieszane uczucia. Nie udawał, że wszystko jest w porządku – w końcu rozwiódł się, a to nie było sukcesem. To było normalne, przynajmniej tak mówili ci, którzy mieli to już za sobą.
– Nad czym tak dumasz? – spytał nagle kobiecy głos.
– Ach, to ty Gabrysiu – odparł zaskoczony. – O niczym nie myślę, tak sobie siedzę.
– Nie można o niczym nie myśleć, Miśku. To niemożliwe – powiedziała przyjaźnie.
– Myślę o swoim życiu, Gabciu – odparł melancholijnie. – Popełniłem w życiu wiele błędów. Kochałem bezmyślnie, myślałem, że wszystko mi wolno. Skrzywdziłem Beatę, z Anką nam nie wyszło. Kiepski bilans, co? – spytał ironicznie.
– A propos Ani – widziałam się z nią jakiś czas temu na mieście. Pytała o ciebie.
– O mnie? – spytał zdziwiony. – Pewnie ma nadzieję, że się rozpiłem albo nie śpię po nocach.
– Wyobraź sobie, że nie. Może to cię zaskoczy, ale odniosłam wrażenie, że za tobą tęskni.
– Gabrysiu, między nami było naprawdę źle. Kłóciliśmy się z byle powodu, ciche dni zdarzały się coraz częściej. To już nie miało sensu. To nie było małżeństwo takie jak wasze – odparł z westchnieniem.
– Takie jak nasze? – spytała zdziwiona. – Michałku, nie żartuj sobie. Wiesz, ile z Jaśkiem mieliśmy kryzysów? Ile nieporozumień? Jak nam czasem było ciężko we dwoje? Myśli o rozstaniu też się czasem pojawiały.
– Więc dlaczego jesteście ciągle razem? – spytał
Bo się kochamy, bo mamy dwójkę cudownych dzieci, bo przysięgaliśmy sobie wierność.
– No tak, wierność – powtórzył.
– Nie wydaje mi się, żeby wszystko było stracone – odparła po dłuższej chwili.
– Tak myślisz? – spytał z niedowierzaniem.
– Tak myślę – odparła zupełnie szczerze.


Rozdział 47

Burza hormonów

Lato wypłynęło na głębię. Zanurzyło swoją jasną czuprynę w zimnych górskich potokach, ciepłych mulistych bajorach i krystalicznych jeziorach polodowcowych. Obmyło twarz i ramiona szumem wartkich rzek, wtarło we włosy zapach morza.
Wypłynęło na głębię tam, gdzie nie dochodzą promienie słoneczne i wszystko zalewa ciemność. Podwodny świat był frapujący, ale ciągnęło go do ludzi. Lato postanowiło wrócić na ląd, by doglądać dojrzewających sadów i złocistych zbóż. Posłuchać śpiewu ptaków i dziecięcych piosenek na koloniach, przyjrzeć się leniuchującym plażowiczom i ludziom ciężko pracującym w polu. Wieś napełniła się zapachem dojrzałych owoców i skoszonej trawy, po której alergicy, uczuleni na świat, dostawali wysypki.
Niebo zaiskrzyło od gwiazd i komet z różowym ogonem. Pola namiotowe wypełnił gwar rozmów, brzęk naczyń przemieszanych z orkiestrą świerszczy. Pachniało wakacjami i zupą rybną z przystani, wszystko toczyło się trybem urlopowym, zakreślając hasła krzyżówek z niesłabnącym zapałem.
Aśka z Rafałem leżeli na plaży. Ich młodość i piękno napawały wzruszeniem. Dwa bijące serca skierowane ku sobie przykuwały uwagę. Panna malarka przeglądała czasopisma, popijając malinowy soczek, Rafał przesypywał piasek z ręki do ręki. Mewy skrzeczały nad ich głowami, a wiatr od morza wpychał na ląd drobiny jodu w delikatnej mgiełce. Parawany trzepotały na wietrze, sosny szumiały, gubiąc szyszki, a piasek skrzypiał pod stopami. Wymarzone wakacje dla dwojga na dzikiej plaży.
– Ale tu jest pięknie! – westchnęła Aśka, spoglądając na morze. – Żałuję, że nie mam ze sobą szkicownika ani ołówka.
– Jeśli chcesz, możemy pojechać do miasta i kupić co trzeba – zaproponował Rafał. – Chcesz?
– Może po południu. Tu jest tak pięknie, że nie chcę tracić ani chwili – odparła.
– Jak sobie życzysz – zamruczał, posypując jej nogę strużką jasnego piasku.
Aśka uśmiechnęła się i zamknęła oczy. Wiatr wzmógł się, morze huczało, ciskając na ląd spienione fale. Piasek wirował, uderzając o policzki i wpadając do oczu. Zakochani postanowili zejść z plaży. Pospiesznie złożyli parawan i koce, uciekając przed burzą piaskową. W lesie było spokojniej, pachniało słodkimi żywicami i drewnem. Stopy grzęzły w brunatnym piachu przemieszanym z kłującymi igiełkami sosen. Gdy dotarli do głównego deptaku, powietrze wypełnił zapach smażonych ryb, frytek i lodów śmietankowych. Wokół smażalni hałasował jednoręki bandyta i bambusowe dzwonki. Po piętnastu minutach dotarli do domku, w którym mieszkali. Postanowili szybko się przebrać i pójść na obiad. Rafał zajął łazienkę, Aśka przebierała się w sypialni. Kiedy Rafał wyszedł z łazienki, dziewczyna zawołała go do pokoju.
– Puk, puk. Czy można? – zapytał, lekko uchylając drzwi.
– Jasne, wchodź. Przecież cię wołałam – odpowiedziała. – Proszę, pomóż mi zapiąć korale, są bardzo krótkie i mają małe zapięcie. O, widzisz – powiedziała, wskazując na małe metalowe kółeczko.
– Rzeczywiście, maleńkie.
Wprawnym ruchem ręki, Rafał zapiął naszyjnik i poprawił je na szyi. Chwycił Joannę za ręce i pocałował w usta, a potem drugi raz i trzeci. Pocałunki stawały się coraz dłuższe i coraz bardziej namiętne. Atmosfera gęstniała.
– Rafał… – odezwała się cicho.
– Mmm? – zamruczał, nie przestając obsypywać jej pocałunkami.
– Rafał, zatrzymaj się. Chcę ci o czymś powiedzieć.
– Tak? – zapytał, ale myślami był nadal przy jej ciele.
– Chciałabym, żebyśmy o czymś porozmawiali. To ważne.
– Słucham cię, Asiu – odparł, patrząc na nią w skupieniu.
– Nie chciałabym, żeby nasz pierwszy raz miał miejsce tutaj.
– Rozumiem, możemy wybrać jakieś ładniejsze miejsce.
– Nie o to chodzi. Chciałabym, żeby to było wyjątkowe...
R. milczał, był ciekaw, do czego Joanna zmierza. Zawsze ucinała pieszczoty, tłumacząc się dość pokrętnie. R. chciał znać prawdziwe przyczyny.
– Ciężko mi o tym mówić, to krępujące... – urwała.
– Chcesz z tym poczekać? – spytał.
– Chcę z tym poczekać do ślubu – dopowiedziała.
Ulala, tego się nie spodziewał. Usiadł głębiej na łóżku, opierając się o ścianę.
– Jesteś zaskoczony? – spytała, widząc, że się wycofał.
– Nie wiem, chyba tak. Nie myślałem o ślubie. Kocham cię, ale jak dla mnie, to za szybko na takie deklaracje – odparł.
- Ach tak – odparła cicho. Uważała, że skoro się wycofuje, to po prostu tego nie chce. Nie miała racji.
– Czyli seks – tak, ślub – nie? – spytała z nutą rozczarowania.
– Tak bym tego nie ujął. Nie traktuję cię jak zabawki, przecież wiesz.
– Ale nie chcesz ślubu? – spytała ponownie.
– Nie teraz, dobrze mi tak, jak jest – odparł. – To jak? Idziemy na ten obiad? – spytał po chwili, mając nadzieję, że zmiana tematu dobrze im zrobi. Mylił się.
– Wiesz, idź sam. Ja chcę chwilę poleżeć – odpowiedziała obojętnie.
– Dobrze, jak chcesz. Pa! – pochylił się, by pocałować ją w usta, ale Aśka nadstawiła policzek.
Po wyjściu Rafała, Aśka zalała się łzami. Czuła głębokie rozczarowanie i żal. Hormony szalały w jej ciele, raz wzbijając się w powietrze, innym razem opadając w dół. Rankiem, kiedy szli na plażę, czuła się jak królowa, teraz łkała w poduchę niczym nieszczęśnica. Granica szczęścia zakochanych jest niezwykle krucha.
W czasie, kiedy Aśka ryczała jak bóbr, Rafał szedł zamyślony.
„Kocham tę moją Aśkę wariatkę” – pomyślał rozbawiony. „W białej sukni wyglądałaby pięknie”.


Rozdział 48

Dzień dobry, kocham Cię!

– Przyj! – wrzasnęła położna, nie kryjąc zniecierpliwienia. – Będziesz się tak ociągać, to małe urodzi się z niedotlenieniem – tłumaczyła rodzącej. Była to daremna uwaga, jakich wiele na porodówkach. Sandra niewiele rozumiała z tego, co się wokół niej działo – ból i szok zlewały się w jedno. Maluch parł do przodu, naciągając krocze do granic wytrzymałości. Ból był nie do zniesienia .
– Przyj! Przyj! Przyj! Na jednym wydechu, do cholery! – krzyknęła druga. Maluch przychodził na świat w szpitalnej atmosferze krzyków rodzących, pokrzykiwań położnych, brzęku metalowych narzędzi rzucanych niedbale do metalowej miski, stukotu chodaków i cichych konsultacji medycznych za parawanem.
„To już lepiej rodzić w lesie” – przemknęło Sandrze przez myśl.
Niestety, Mirka nie było przy niej. Wyjechał do Niemiec, dorobić nieco grosza na wyprawkę dla dziecka. Obiecywał, że zdąży, ale nie zdążył. Kiedy Malec się rodził, Mirek pędził na dworzec w Berlinie, by złapać pociąg do Warszawy.
Piotruś przyszedł na świat o świcie, cichutko płacząc. Ważył prawie cztery kilo, przez co zafundował mamusi długi i bolesny poród. Wieczorem Mirek pojawił się u Sandry i syna z bukietem kwiatów. Mały Piotruś spał spokojnie.
– Wiesz – zaczął Mirek – jutro odwiedzą cię moi rodzice i brat.
– A, to dobrze, w końcu ich poznam – odparła zmęczona.
– Tak – odpowiedział po przerwie. – Czy czegoś ci trzeba? – spytał.
– Tak, kup mi, proszę, wodę, muszę dużo pić.
– Jasne, już lecę. Zaraz będę z powrotem – odparł Mirek i niemal wybiegł z sali.

Był wzruszony i przejęty. Został ojcem. Ten piękny bobas o złocistych włosach był jego synem. W łóżku leżała jego narzeczona, obracając na serdecznym palcu pierścionek. Zmęczenie, radość i stres splotły się ze sobą niczym warkocz. Mirek stanął przy oknie i zapłakał. Po chwili czyjaś delikatna dłoń spoczęła na jego ramieniu. Odwrócił się, przetarł szybko oczy i spojrzał na małą osóbkę w białym kitlu stojącą przed nim. Była to ta sama położna, która krzykiem mobilizowała Sandrę.
– Pana żona była bardzo dzielna – powiedziała z uśmiechem.
– To moja narzeczona – poprawił.
– Ach tak, narzeczona. W każdym razie świetnie się spisała. Macie państwo zdrowego i pięknego syna. Gratuluję – odparła i odeszła w dal długim, ciemnym korytarzem. Pozostał po niej głuchy stukot drewnianych chodaków, których echo roznosiło się niczym kręgi po wodzie.
„Umarłego by obudziła tymi laćkami” – pomyślał i bez zastanowienia zbiegł w dół po schodach, kierując się w stronę szpitalnego sklepiku.

W czasie gdy do domu Sandry i Mirka nadeszły upragnione spokój i szczęście, scalając sakrament małżeństwa i chrzcin w jedno, Aldona i Wacław ostatecznie się rozstali. Aldona kupiła sobie na pociechę białego rasowego kota, próżniaka o niewdzięcznym usposobieniu. Zaopatrzyła się także w zapas dobrego alkoholu, który upłynniała z samotnymi koleżankami, które przede wszystkim ceniły sobie niezależność. Doktor zajął się na dobre swoją habilitacją, odkrywając, z niemałym zaskoczeniem, że oto nagle stał się atrakcyjny dla płci przeciwnej. Kobiety same pchały mu się do łóżka, a słysząc słowo „artysta” oraz „naukowiec”, ściągały majtki niemal w przedpokoju. Wacław cieszył się z takiego obrotu sprawy – już nie musiał podglądać studentek zza firanki.


Rozdział 49

Strach ma wielkie oczy

R. patrzył przed siebie.
– Nie rozumiem – wymamrotał cicho.
– Czego nie rozumiesz, chłopcze? – spytało piękne, czarne kocisko ocierające się o nogi R.
– Nie rozumiem kobiet, nie rozumiem Jej – odparł beznamiętnie.
– Mrrr – zamruczał Alojzy, przesuwając wzrok ze swoich ślicznie błyszczących łapek na spilingowane szare skarpety swojego pana.
– Co cię dziwi? – spytał puchaty filozof na czterech łapach.
– Wszystko mnie dziwi, ona cała jest sprzecznością – odparł lakonicznie R. – Chce i nie chce, prowokuje i wycofuje się, mam wrażenie, że zaraz się na mnie rzuci, a potem siedzi jak trusia i mówi coś o nocy poślubnej i czekaniu! – powiedział skonsternowany.
– Rzeczywiście – przytaknął kot – osobliwy przypadek.
– Jestem zły, zepsuła całe wakacje huśtawką nastrojów. A teraz ostentacyjnie milczy! Wyobrażasz sobie? – spytał, podnosząc głos.
– Hehe, a to jest akurat zachowanie dość typowe dla kobiet – zachichotał kocur, ale zobaczywszy posępną minę Rafała, zaraz się zmitygował i dodał – to jest, mój drogi, foch na bazie poczucia winy. Głupio jej, więc się obraża.
– Przecież to nie ma sensu – odparł R.
– A kto powiedział, że ma? Wy, ludzie, rzadko działacie logicznie – powiedział futrzak, mrużąc oczy.
– Nie bardzo mi pomogłeś – powiedział R., spoglądając w dół na kota, który przykleił nos do szyby.
– Pfff – zafuczał kocur w szczelinę okna – czuć już jesień.
– Czy ty mnie w ogóle słuchasz?
– Oczywiście, że tak, mój przyjacielu – odpowiedział przeciągle kot. – Ale widzisz – dodał po chwili – nie chodzi przecież o to, by rozumieć, chyba że chcesz być jej osobistym lekarzem. Akceptuj to, jaka jest – może z czasem ją zrozumiesz.
– Frustruje mnie ta sytuacja, jakbym chodził po cienkim lodzie – odparł R.
– Bo za bardzo się spieszysz – odpowiedział kot, siadając tyłem do okna.
Ciepłe wrześniowe słońce głaskało czarnego futrzaka, zostawiając swe ciepło w jego puchatej sierści
– Po co chcecie iść do łóżka, skoro wcale się nie znacie?
– Ty hipokryto! – zawołał R. – Sam mnie podpuszczałeś, że mam ją zdobywać, że kwiaty, to, tamto, a teraz zgrywasz Greka i prawisz mi kazania!
– Nie bądź dziecinny – odparł poważnie kot. – Nie widzisz, jak łatwo cię podpuścić? My, koty, mamy w swoim życiu etapy, w których rządzi chuć i nie mamy nad tym kontroli. W końcu jesteśmy zwierzętami. Natomiast wy – ludzie – nie macie żadnych hamulców. Ulegacie namiętnościom co chwilę i dajecie się wodzić za nos, jak barany.
– No proszę cię! – przerwał mu R. – Nie jestem taki, jak wszyscy! – odparł, pospiesznie wychodząc z pokoju.
– Niestety, jesteś! – wykrzyknął kot na odchodnym.

Wrzesień pachniał cieniem lata, które kryło się głęboko w lesie. Słońce świeciło coraz niżej, zabarwiając świat lekką mgiełką. Poranki i wieczory znów okryły się chłodem, niosąc ulgę spieczonej ziemi, która mogła w końcu odpocząć po upalnym lecie. Świerszcze grały nastrojowo balladę o znikającym echu, zasypiając powoli w podziemnych korytarzach.

R. wyszedł na werandę wyraźnie wzburzony. Ostatnio nie mógł się dogadać z kotem i miał wrażenie, że staruszek ciągle prawi mu morały.
R. usiadł na schodku i zapalił papierosa. Zdjął skarpety i położył bose stopy na drewnianą, ciepłą od słońca podłogę. Wiklinowe kosze z czerwonymi pelargoniami stały w rogach werandy, niczym obstawa. Delikatny wietrzyk mierzwił kolorowe czupryny kwiatów, które zdawało się, że we wszystkim mu przytakują: „Oczywiście, że tak, oczywiście, że nie”.
Kiedy R. kończył palić papierosa, drzwi wejściowe uchyliły się i na werandę wbiegł kot. Usiadł obok niego, jak gdyby nigdy nic, i zaczął lizać sobie lewą łapkę. R. spojrzał na kota, zgasił papierosa w popielniczce i już miał wstać, kiedy kot zawołał:
– Zaczekaj, chciałem cię przeprosić.
– Słucham – odparł R. jeszcze trochę na niego zły.
– Wiem, że ciężko ci słuchać moich wywodów, ale spróbuj się zastanowić nad tym, co ci mówiłem. Zgoda? – zapytał Alojzy, wybałuszając przy tym swoje cudne zielone oczyska.
– Dobrze – odpowiedział mu R. – ale dlaczego wytrzeszczasz oczy?
– Ze strachu! Strach ma wielkie oczy! – odparł hipnotycznie czarny pampuch.
– Boisz się czegoś? – zapytał zatroskany Rafał.
– Śmierci się boję, czai się tuż za rogiem – to mówiąc, kot wskazał nosem starą szopę na narzędzia.
– Ty stary wariacie! – roześmiał się R., biorąc swojego starego przyjaciela na kolana.


Komentarze