Rozdziały 30-40

Rozdział 30 


C'est la vie i odgrzewane kotlety

I
Marcin leżał w łóżku. Granatowa pościel w szare prążki szczelnie przykrywała dwa ciała. W pokoju było ciemno i duszno, pachniało winem. Marcin zapalił lampkę nocną i wyjął z szuflady paczkę papierosów. Otworzył ją i mocno się zaciągnął. Uchylił rąbek kołdry – w jej cieniu spoczywało młode nagie ciało. Marcin włożył rękę pod kołdrę i złapał za szczupłą łydkę. Noga zadrżała i odepchnęła go. Niezrażony, powtórzył ruch. Tym razem dłoń przesuwała się delikatnie i cicho niczym myszka, kierując się w stronę pośladków.
Pupa była wielka i ciepła niczym dynia. W świetle pomarańczowej lampy wyglądała nierealnie. Marcin wziął rozmach i z całej siły przystrzelił w apetyczną banię. W pokoju rozległo się głuche plaśnięcie. W tej samej chwili właścicielka okazałej pupy zerwała się z łóżka jak koń wystraszony głośnym wystrzałem.
– Co ty wyprawiasz? – zaskrzypiała.
– Sprawdzam twój refleks – odparł spokojnie, wkładając do ust papierosa.
– Idiota! – wymamrotała, przykrywając się kołdrą.
– Hola! Moja droga nie odzywaj się do mnie w ten sposób – odparł rozdrażniony.
– Daj mi spać! – warknęła.
– Nie masz ochoty na małe co nie co? – spytał, zsuwając z kobiety ciepłą kołdrę.
– Nie – rzuciła szorstko, nakrywając głowę kołdrą.
– Nie to nie – odparł, po czym zapalił skręta.
Szary dym uniósł się do góry i uczepił sufitu. Kłębiasta chmura przyglądała się dwójce leżącej w pościeli. On – palił papierosa, ona – spała. Przez grube żaluzje wpadało nocne, miejskie światło. Łóżko przypominało bezludną wyspę z dwoma rozbitkami.
Nie byli sobie bliscy, nie znali się i najprawdopodobniej nie zwróciliby na siebie uwagi, gdyby nie fakt, że on był pijany, a ona wściekła. Tego wieczoru zerwała z chłopakiem i postanowiła „odreagować”, idąc z innym do łóżka. Marcinowi to nie przeszkadzało – nie miał ochoty na żaden związek – chciał po prostu kogoś przelecieć. Weekendowe zaliczanie nie było dla niego żadną nowością. Można powiedzieć, że było to coś między tradycją a sportem. O wyrzutach sumienia nie było mowy – według niego świadczyło to o umysłowej konserwie.
Papieros żarzył się na czerwono, paląc tytoń z cichym szelestem. Za oknem ruchliwa ulica zaczęła milknąć. Samochody jeździły coraz rzadziej, aż w końcu zrobiło się zupełnie cicho. Papieros skurczył się i Marcin rozgniótł go w popielniczce.
„Głupia dupa” – pomyślał, patrząc na dziewczynę, po czym zasnął.

II
Dla Michała noc była bezsenna. Marzec przeobraził się w kwiecień, wyrywając z impetem kartkę z kalendarza. W mieszkaniu było cicho i spokojnie. W pokoju gościnnym brzęczało akwarium, rzucając na ścianę błękitny blask. Bąbelki powietrza mieszały się z wodą, zaopatrując ją w drogocenny tlen. Molinezje tańczyły bez wytchnienia i snu, nie wykazując najmniejszych oznak zmęczenia. Ekran komputera oświetlał twarz Michała, który, nie mogąc zasnąć, rzucił się w wir pracy. O północy przyszło przesilenie – Michał zaczął ziewać niczym kot. Kiedy miał już wyłączyć komputer, pojawiła się myśl, aby odszukać Beatę. Wpisał jej imię i nazwisko – w komputerze pojawiło się kilka dziewczyn, ale nie było wśród nich tej, której szukał.
„To bez sensu” – pomyślał. – Co ja właściwie robię? – zapytał sam siebie.
 Brak wyników wyszukiwania. Bezduszny komunikat nie pozostawiał złudzeń.
– Nie znajdziesz jej tak łatwo. Myślałeś, że to takie proste? – zapytał kpiąco czarny laptop.
– Szkoda – odparł Michał. – Chciałbym się z nią spotkać.
– No i co byś jej powiedział? – dopytywał elektroniczny rozmówca.
– Powiedziałbym jej, że ją kochałem, że wszystko mogło potoczyć się inaczej – odparł Michał, gapiąc się w ekran.
– Po co? – zapytało medium, mrugając białym, ostrym światłem.
Michał zmrużył oczy.
– Potrzebuję tego, chcę ją przeprosić – odpowiedział szczerze.
– Za późno, nie szukaj jej – wymamrotał elektroniczny rozmówca i zamilkł.
– Jak to za późno? – spytał, ale nie otrzymał odpowiedzi.
Michał spojrzał raz jeszcze na ekran, po czym wyłączył komputer.
„Odgrzewane kotlety” – pomyślał i głęboko zasnął.


Rozdział 31 

Lot nad kukułczym gniazdem

Brzuszek robił się coraz większy. Z ciała zniknęła sztuczna opalenizna, paznokcie krótko przycięte, pomalowane delikatnym, perłowym kolorem w niczym nie przypominały topornych jaskrawych tipsów. Czarne lśniące włosy spięte w kok odsłaniały długą szyję i ładne ramiona. Jedynie makijaż był za ostry, nierówny. Niepomalowane rzęsy nijak miały się do bladoróżowych ust, podkreślonych zbyt ciemną konturówką.
Sandra zaczęła robić wyprawkę dla dziecka. Widok maleńkich bucików, czapeczek z kokardką i ubranek wzruszał ją, napawając jednocześnie smutkiem. Pastelowy pokoik z białym łóżeczkiem pośrodku przypomniał o jej własnym, zanim jeszcze trafiła do bidula.
Jak przez mgłę widzi dwa brzydkie pokoje z kuchnią, w której niemal codziennie ktoś się upija. W przedpokoju wiszą stare szmaty, na sznurkach suszy się kilka tetrowych pieluch. Po pokojach walają się buty, śmieci, puste butelki. Dzieci są brudne i często płaczą. Rodzice toną w nałogach, oderwani od rzeczywistości. Czasem zagląda babcia, ale i ona nie wylewa za kołnierz, więc o pomocy można zapomnieć. Burdel kręci się przez jakiś czas, a potem zjawia się MOPS i dzieci lądują w domu dziecka.
Grzesiek jest młodszy i trafia do rodziny zastępczej – pierwszej, drugiej i kolejnej. Jest trudnym dzieckiem, nieprzewidywalnym, nigdzie nie zagrzewa miejsca. Sandra ląduje w bidulu i postanawia zostać kimś, uczy się, jest ambitna, ale pije i imprezuje jak wszyscy. Na zewnątrz jest twardą, samodzielną dziewczyną, ale w środku to wciąż małe dziecko.
Wkłada do koszyka dwa pluszowe misie, błękitny kocyk, poduszkę, prześcieradło i grzechotkę. Płaci i wychodzi ze sklepu.
Słońce schowane za chmurami nieśmiało wygląda na ulice. Pierwsze zielone pąki eksplodują na małych krzaczkach, posadzonych wzdłuż ulic. Ciepło spalin wzmaga wegetację i miasto okrywa się zielenią w zdumiewającym tempie. Gołębie obsiadają nobliwe pomniki, traktując je jako wychodek. Młodzież wagaruje, studenci świadomie opuszczają zajęcia – wszystko po to, by przez chwilę pobyć na dworze. Zapuszkowana natura uśmiecha się ponuro, niewiele mając do zaoferowania. Piaszczyste plaże i zielone łąki ze świeżym powietrzem znajdują się wiele kilometrów za miastem.
Sandra przegląda zakupione rzeczy, układając je w reklamówce, gdy nagle wpada na kogoś.
– Przepraszam – mówi automatycznie, podnosząc głowę.
Przed nią stoi Aśka, zmieszana, z wymuszonym uśmiechem.
– Cześć – odpowiada blado i niewyraźnie. Nie bardzo wie, jak ma się zachować.
– Cześć – mówi tamta, wymijając ją.
– Zaczekaj – woła Aśka, łapiąc ją za rękaw.
– Zostaw! – odpowiada Sandra, gniewnie marszcząc brwi.
Aśka puszcza rękaw, ale nie pozwala jej odejść.
– Chciałabym porozmawiać – proponuje. – Dasz się zaprosić?
– Nie mam czasu – rzuca Sandra.
– Rozumiem, szkoda – odpowiada spokojnie. – Chciałam cię przeprosić. Nasze ostatnie spotkanie nie było udane, byłam nieprzyjemna.
– Powiedziałaś, co myślałaś. Tyle – odparła Sandra, poprawiając torebkę.
– Nie chciałam sprawić ci przykrości. Nie cofnę już tego, co powiedziałam – przyjaciółkami nie jesteśmy...
– I nie będziemy – wtrąciła Sandra.
– Ale zawsze możemy zostać koleżankami – dokończyła Aśka.
Sandra machnęła ręką, obróciła się na pięcie i poszła. Wyglądało na to, że ma Aśkę gdzieś, ale to nie była prawda. Sandrze chciało się płakać, była wzruszona. Te przeprosiny były zupełnie inne od tych, jakie znała. Pozbawione ukrytej pretensji, bez cienia fałszu. Czuła to, chociaż nie rozumiała, dlaczego tak ją to porusza.
Stanęła na chodniku, obok ludzi czekających na tramwaj. Przyjechała „czternastka” – przeklęty tramwaj pełen nieudaczników jadących do przeklętej dzielnicy, z której każdy normalny uciekał. Sandra wsiadła, zajmując miejsce koło okna. Drzwi tramwaju zamknęły się z hukiem, zabierając pasażerów w nużącą wycieczkę w stronę biedy. Tramwaj tłukł się dwadzieścia minut, po czym zatrzymał się na zajezdni.
Razem z Sandrą wysiadło kilka osób i wszyscy rozbiegli się niczym szczury na statku. Sandra stała przez chwilę sama, zdumiona tym, że postanowiła tu przyjechać. Nie było jej tu kilkanaście lat, nigdy nie chciała tu przyjeżdżać, czuła do tego miejsca wstręt. A jednak.
Rozejrzała się wokół, miejsce zmieniło się nieznacznie. Szarobury krajobraz został wzbogacony dwoma hipermarketami z dużym parkingiem i kilkoma pomniejszymi spelunami. Reszta, nadgryziona zębem czasu, tkwiła na swoich starych miejscach. Znalezienie rodzinnego domu nie stanowiło problemu – mieścił się on w starej, zniszczonej kamienicy z czerwonej cegły z zielonym dachem. Wśród pstrokacizny brzydkich bloków w kostkę, skwerków z popękanym betonem, szarzyzny baraków i osiedlowych garaży kamienica wyglądała doprawdy okazale. Przynajmniej z daleka. Z bliska uderzał zapach uryny i kału wymieszany z wilgocią i winem. Okna były brudne, szyby popękane, z rynien ciekło. Przed wejściem stała drewniana ławeczka, na której spoczywały dwie niewinne duszyczki po kilku głębszych. Na sznurach wisiało białe pranie, pachnące jeszcze ciepłą wodą z mydlinami.
Sandra weszła do środka – było ciemno. Po schodach zbiegły dwa chude koty, wybiegając z wrzaskiem na podwórze.
„Tu zawsze ktoś krzyczy” – pomyślała Sandra.
Na drzwiach mieszkania jej rodziców widniało inne nazwisko. Sandra nacisnęła dzwonek. Po chwili za drzwiami dało się słyszeć ciężkie szuranie i drzwi otworzył opasły facet w podkoszulce i dresowych spodniach. Z przetartych kapciochów wychodziły dwa wielkie paluchy z żółtymi paznokciami.
„Ohyda” – pomyślała Sandra, patrząc na brzydkie paluchy. Tak zapuszczonych stóp nie widziała chyba nigdy.
– Co jest? – zapytał obleśny jegomość
– Dzień dobry, szukam rodziny, która mieszkała w tym mieszkaniu – odparła.
– Skąd mam wiedzieć – burknął rozmówca, drapiąc się po pękatym brzuchu. – Niech się dozorcy spyta – odparł, zamykając drzwi przed nosem.
– Co za gbur! – zawołała Sandra przez drzwi, po czym zeszła za dół.
Na parterze mieściło się mieszkanie dozorcy, Sandra zapukała do drzwi.
– Proszę – odparł łagodnie starszy mężczyzna, uchylając drzwi.
Sandra uśmiechnęła się i weszła do środka.


Rozdział 32 

Już nie pada

Kwiecień ślizgał się w deszczu, obmywając ciepłem skwery, place i ulice. Pąki na drzewach rozkwitły, wabiąc pszczoły i motyle. Przyroda eksplodowała tęczą, jak zwykle co roku zaskakując swoim pięknem.
Od incydentu z psią kupą minęło już sporo czasu, ale stosunki Aśki z obu panami pozostały niewyjaśnione. Jeden milczał, drugi był ignorowany – taki stan rzeczy był bardzo męczący. Aśka chodziła jak struta – Rafał, po burzliwym spotkaniu, nie chciał jej widzieć. Marcin też był gorzką pigułką do przełknięcia, ale sposób, w jaki podszedł do sprawy już następnego dnia („No, nic się przecież, Aśka, nie stało”) przyniósł jej ulgę. R. natomiast zamknął się w sobie, zbywając ją lakonicznymi odpowiedziami w stylu: „Jestem zajęty”.
Męska duma wtargnęła na scenę, wydzierając gardło na cały regulator. Miotała się kuriozalnie jak epileptyk na plaży, rozwalając ciałem zamki z piasku. Widownia szeroko rozwierała usta, zachodząc w głowę, cóż może oznaczać to dziwaczne przedstawienie. Ale im bardziej publiczność była zainteresowana, tym bardziej męska duma wchodziła w swoją rolę. Po dantejskich scenach przyszła pora na subtelnego focha, owianego nutką roztargnienia.
Na szczęście pewnego dnia zastukał do głowy R. refleksyjny dziadek do orzechów. Wniósł ze sobą trochę przemyśleń starego grzyba, który niejedno w życiu widział. Usadowił się w szarym kątku, w którym kłębiły się różne myśli, i zaczął śpiewać. Nucił balladę o romantycznej miłości, która wszystko wybacza. Duma wraz z zapalczywością próbowały uciszyć dziadziusia, ale nic nie przemogło starego pieśniarza. Dziadziuś siedział w kącie spokojnie i pewnie, nie bojąc się szczyli. Wiedział, że nie są w stanie zastąpić go swoim entuzjazmem. „Witalność to nie wszystko” – mruczał, gdy te tupały ze złości.
Obecność dziadka uporządkowała panoszący się w głowie R. chaos. Męska duma podniosła ręce, jak gdyby mówiąc: „Róbcie, co chcecie!”. Zapalczywość dała sobie na wstrzymanie i wycieńczona zasnęła.
R. sięgnął po telefon i zadzwonił do Aśki.
– Asiu, to ja, Rafał. Przepraszam, musiałem to wszystko przemyśleć – odparł szczerze.
– Było mi tak przykro – odparła Aśka – ignorowałeś mnie...
– To prawda, byłem na ciebie strasznie zły, ale chcę się z tobą zobaczyć – rzekł skupiony i poważny.
– Ja też chcę – odparła ze łzami w oczach. Wszystkie uczucia mieszały jej się w sercu, tworząc zadziwiającą mieszankę. Co może zmieścić ludzkie serce? Dla niej samej było to niepojęte.
– Przyjedź do mnie. Możesz? – zapytał.
– Mogę – odparła, chociaż za chwilę miała jechać na zajęcia.
Godzinę później siedziała już w autobusie przemoknięta i szczęśliwa. Rzęsisty deszcz spadł niespodziewanie, urządzając darmowy prysznic dla przechodniów. Granatowe chmury pękły i obsikały szaraczków rzęsistym kwaśnym deszczem, wywołując radosny chichot. Kiedy zza chmur wyskoczyło ciepłe słońce, na niebie pojawiła się kolorowa tęcza, wzbudzając zbiorowe „ochy” i „achy”.
„Już nie pada” – pomyślała Aśka, patrząc na zielone, wilgotne łąki pędzące wraz z nią do Rafała.


Rozdział 33 

Nie mam czasu, nie pamiętam

Wacław czytał poranną gazetę, kiedy z łazienki wyszła ona. Miała na sobie srebrną satynową piżamkę i taki sam szlafroczek. Szła boso, w dłoni trzymając parę czerwonych pantofelków na niewysokim obcasie.
– Co jest na śniadanie? – spytała sennie.
– Omlet z szynką i mała czarna – odparł, nie odwracając wzroku od gazety.
– Mmm, brzmi pysznie. A gdzie jest cukier? – spytała, spoglądając na okrągły stolik.
– Jest w kawie. Mam nadzieję, że nie przeszkadza ci to, że wsypałem go do dzbanka – odparł, spoglądając na jej twarz.
– Może być – mruknęła, zakładając pantofle.
Była blada, bez makijażu przypominała kameleona – miała duże, szeroko osadzone, wyłupiaste oczy, płaski nos i duże usta. Wacław zastanawiał się, jak to możliwe, że wczoraj wyglądała niczym katalogowa piękność, a dziś widzi przed sobą smutną jaszczurkę wsuwającą omlet.
– Dlaczego mi się tak przyglądasz? – spytała, widząc jego badawcze spojrzenie.
– Przypominasz mi jaszczurkę – odparł bez namysłu.
Kobieta parsknęła, zraszając uroczyste śniadanko małą czarną.
– Cóż za fantazja! – powiedział z uznaniem, uśmiechając się od ucha do ucha.
– Przepraszam – odparła mocno zmieszana, wycierając usta serwetką. – Rozśmieszyłeś mnie w złym momencie – dodała, pospiesznie wstając. Wytrę stół. Masz ręczniki papierowe?
– Są w dolnej szufladzie – odpowiedział, wracając do czytania.
– O! Podzieliłeś całą rolkę na listki – odparła zdumiona.
– A tak, lubię porządek – odparł, wracając do czytanego artykułu.
Po chwili Wacław odłożył gazetę i zaczął pisać tekst. Aldona ponownie zniknęła w łazience. Po kilkudziesięciu minutach wyszła z niej elegancka bizneswoman, w niczym nieprzypominająca zblazowanego kameleona. Twarz wyglądała na wypoczętą, cera – rozświetlona i gładka – była żywą reklamą markowego podkładu, tak jak i czerwona, nierozmazująca się szminka, oraz wydłużająco-imitującego tuszu do rzęs z cieniami do powiek za trzy stówy. Ciemne, lśniące włosy upięte w kok odsłaniały złote kolczyki z małymi diamencikami pośrodku. Dopasowana grafitowa garsonka z doskonale skrojoną spódnicą i czarne klasyczne szpilki sprawiały, że Aldona wyglądała jak milion dolarów.
– Wyglądasz wspaniale! – powiedział doktorek, wychylając się zza komputera. – Jesteś piękna!
– Dziękuję – odparła z uśmiechem, wkładając telefon do torebki. – Do zobaczenia.
Doktorek wstał i przytulił ją. Jego twarz zniknęła między jej piersiami otulonymi słodkim zapachem perfum.
– Muszę lecieć – zawołała Aldona ze szczytu góry.
– No tak – odparł Wacław rozmarzony.

O pocałunku nie było mowy – brakowało czasu. Brakowało ochoty, by jeszcze raz nakładać precyzyjnie szminkę i kontur. Nie chciało jej się. Zdumiewała go czasem jej oschłość. W najbardziej intymnych momentach zachowywała się jak maszyna w procesie produkcyjnym, kontrolująca każdy etap cyklu.
– Dlaczego ze mną nie poleżysz, nie przytulisz się? – pytał, kiedy po stosunku zrywała się z łóżka niczym trzmiel do lotu.
– Nie mam czasu, nie pamiętam – odpowiadała zupełnie bez sensu, jakby nagle w jej poukładanym systemie pojawiał się złośliwy error.
– Nie rozumiem cię – odpowiadał skonfundowany.
– Przykro mi, tak mam – odpowiadała zawsze to samo.
Wacław stał w oknie i patrzył, jak z piskiem opon odjeżdża.
– Dlaczego ciągle uciekasz? – spytał, patrząc za odjeżdżającym samochodem.


Rozdział 34 

Nowy dom

– Przyjedziesz po mnie? – spytała.
– Gdzie jesteś? – zapytał, odkładając klucze.
– Nie pytaj. „14-ką” do końca – odparła smutnie.
– Co tam robisz? Dobrze, już jadę. Poczekaj na mnie – odparł Mirek, wycierając dłonie w spodnie.
Wsiadł szybko do samochodu i odjechał.
– Panie, gdzie pan jedziesz? – wołał za Mirkiem właściciel rozmontowanego zlewu, ale na próżno. Mirek gnał już do Sandry.
Zajezdnia była pusta. Przed chwilą tramwaj zgarnął grupę smutnych biedaków, udających się na „żebry” do centrum miasta. Chwile rozrywki, które czekały ich przed galerią handlową – pożyczony papierosek, wyżebrane pięćdziesiąt groszy na wino – były także momentami upokorzenia. Ileż pogardliwych spojrzeń musieli znosić, siedząc na ławeczce przy głównym deptaku. Obojętna fala przechodniów roztaczała wokół siebie aurę niezadowolenia i wrogości. Smutni biedacy przyzwyczaili się już nawet do tego chłodu i znosili go pokornie.
Sandra siedziała na zdewastowanym przystanku, któremu nie oszczędzono nawet dachu. Rozkład jazdy, zamazany czarnym sprayem, do niczego już nie mógł się przydać. Wokół leżały odłamki szkła i pleksi, częściowo uprzątnięte. Wykrzywiony metalowy szkielet straszył bezmiarem okrucieństwa, jakiego dopuściły się zdeprawowane małolaty.
Wielkie dziury na jezdni wypełniły się po brzegi wodą, odbijając słońce. Błękitne niebo łatało dziury szybciej i skuteczniej niż niejedna ekipa remontowa. Niestety, na krótko.
Sandra urwała młodą gałązkę i zaczęła pisać nią po ziemi. Dziecięcy motyw słoneczka ozdobił brązową, wilgotną ziemię. Przyjechał Mirek, naciskając lekko na klakson. Sandra złamała badyl na pół i wyrzuciła go w krzaki.
– Co ty tutaj robisz? – zapytał Miro, kiedy Sandra wsiadła do samochodu.
– Chciałam zobaczyć, kto mieszka w moim rodzinnym domu – odparła, żując gumę.
– Po co? Przecież nic dobrego od nich nie dostałaś – odparł zdziwiony.
– Wiem, ale chciałam się dowiedzieć, co z nimi – odpowiedziała, spoglądając na dwa pluszowe misie wystające z reklamówki.
– No więc? Co z nimi? – spytał Mirek, wyprzedzając zdezelowanego volkswagena.
– Ej, uważaj! – wykrzyknęła Sandra. – Za szybko jedziesz. – Hmm – odparła po krótszej przerwie – matka nie żyje, zapiła się (mlaśnięcie). Grzesiek ma gdzieś dziecko, szwenda się po Polsce (mlaśnięcie). Ojciec nadal jeździ na tirach (mlaśnięcie). Babka siedzi na melinie.
Jakiś czas jechali w milczeniu, po czym Mirek zapytał:
– Skąd o tym wiesz?
– Od dozorcy, pamiętam go jeszcze z dzieciństwa.
– Nie jedź już tam – powiedział Mirek, przyglądając się Sandrze – to nie ma sensu.
– Wiem, że nie ma, ale musiałam – powiedziała, wypluwając zużytą gumę do
– Muszę wracać, urwałem się z roboty – odparł Mirek, spoglądając na wyświetlacz telefonu. Gościu już do mnie dzwonił kilka razy.
– Jasne, jedź. Zrobię coś dobrego na kolację – odpowiedziała, całując go w policzek. Po czym wysiadała.
– Cześć Mała! – zawołał z samochodu. – Do zo!
– Do zo! – wykrzyknęła.
Sandra weszła po schodach, otworzyła drzwi i weszła do mieszkania. Poczuła się szczęśliwa. Mirek był fajnym facetem, szanował ją, była dla niego ważna. Kiedy puchły jej stopy, masował je. Biegł po miskę, kiedy wymiotowała. Mył ją, kiedy sama nie miała na to siły. Nie obsypywał jej kwiatami, ale był przy niej, ilekroć go potrzebowała.
Usiadła na kanapie i rozpłakała się. Nie mogła uwierzyć, że stworzy z Mirkiem zupełnie nowy dom. Zdjęła buty, wyciągając z reklamówki dwa pluszowe misie i przytuliła je do siebie. Płakała cicho. Za oknem słońce odbijało się w kałużach.


Rozdział 35 

Kiss from a rose

Na przystanku autobusowym czekał na nią Rafał. W prawej dłoni trzymał parasolkę, w drugiej – bukiet kaczeńców. Co jakiś czas spoglądał w niebo, z którego padał drobny kapuśniaczek. Wilgotne ciepłe powietrze kładło się na jego twarzy niczym ożywczy balsam. Spojrzenie miał jasne. Czekał. Drobny żwirek rzęził pod stopami, kiedy przemierzał przystanek z lewej strony na prawą.
„Czy dziś stanie się coś ważnego?” – myśleli oboje, zalewani kaskadą intymnych scenariuszy.
Aśka miała ochotę wystrzelić się katapultą w kosmos, tak ciężko było jej wysiedzieć na miejscu. Autobus hamował, zwalniał, to znów przyspieszał, szarpiąc się na wszystkie strony.
„Czy to jest jakiś test?” – zastanawiała się. – Przecież o tej porze nie powinno być korków.
Kiedy autobus dojechał na miejsce oboje poczuli to „coś”. On w skupieniu obserwował każdy jej ruch. Ona patrzyła na niego. Jak stoi. Jak czeka. Jak jej się przygląda.
 Powietrze przesycone feromonami zabarwiło świat na różowo. Zwyczajność przemieniła się w chwilę godną zapamiętania, rozkładając przed kochankami czerwony dywan. On podszedł do niej ze swym zagadkowym uśmiechem. Podał kwiaty, mówiąc:
– Witaj!
Ona zawstydziła się. Było w tej chwili coś tak niezwykle intymnego i ujmującego, że nie była w stanie nic powiedzieć poza zwykłym:
– Cześć!
Czekała, aż on przejmie inicjatywę. Widziała w jego spojrzeniu, że to właśnie on ją zdobędzie. Że może już otworzyć okno i zrzucić na ziemię ten nieskończenie długi warkocz, po którym on będzie się wspinał. Na dole, pod wieżą, parskał biały rumak, wyrzucając z nozdrzy pieśń o zbliżającym się pocałunku. A on wspinał się i wspinał, ciągnąc ten warkocz utkany z czasu. Wreszcie dotarł do okna i wskoczył do komnaty.
Niewiasta miała włosy płowe jak len, oczy kwitnące chabrami i usta jak różaneczniki (choć w rzeczywistości włosy nabrały brązowej barwy, a oczy – szarej). Pod długą suknią kryła się zgrabna kibić, z płochym i szczebioczącym sercem. Rycerz podszedł do swej ukochanej i uklęknął przed nią. Objął jej biodra dłońmi, jak gdyby klęczał przed źródłem, a potem dotknął suknię ustami. Po chwili wstał. Joanna uśmiechnęła się. R. dotknął jej twarzy, odgarniając kosmyki włosów z czoła i policzków. Spojrzał jej w oczy. Jego kocie, nieustępliwe i pełne pragnienia spojrzenie wbiło ją w ziemię na głębokość dwudziestu pięciu centymetrów. Przełknęła ślinę. Czuła, że za chwilę on to zrobi, że będzie ją całował, że zegną jej się kolana. Jego usta dotknęły jej warg. Były miękkie i gorące. Całował delikatnie, jakby szukał, gdzie jest najlepiej. Wzajemne spijanie sobie z ust tęsknoty przybrało na sile. Łagodność przerodziła się w namiętność. Parasol i kaczeńce leżały na trawie, kiedy dłonie przeczesywały włosy, pieszcząc szyję i kark. Języki tańczyły jak mieszadełka w mikserze, ubijające pianę z białek na najszybszych obrotach.
Deszcz przybierał na sile, kiedy ona całowała jego, a on – ją.


Rozdział 36

Rysa na szkle. Początek końca


– Zachowujesz się dziwnie – powiedział.
– Ja cię nie oceniam – odparła z wyrzutem.
– Dlaczego ciągle uciekasz? Przed czym się bronisz? – indagował.
– Jesteś moim domowym terapeutą? – spytała zła, widząc, jak pończocha, którą zakłada, zaczyna się rwać.
– Chciałbym z tobą rozmawiać także na takie tematy – odparł zupełnie szczerze.
– A ja nie! – rzuciła cierpko, szukając w torebce drugiej pary rajstop.

Nie rozumiał jej. Zachowywała się dziecinnie i nieprzewidywalnie. Złościła się z błahych powodów, wybuchając bez uprzedzenia. Trzaskała drzwiami, uciekała od poważniejszych rozmów, odrzucając wszystkie przychodzące od niego połączenia.
Ich związek przechodził poważny kryzys. Jego podwaliny, w postaci niemieckiej pornografii i kolorowych pism kobiecych agitujących niezależność finansową, emocjonalną i seksualną kobiet, okazały się mrzonką. Rewolucja seksualna odbiła się śmierdzącą czkawką.

Doktorek wstał i poszedł do drugiego pokoju. Na łóżku leżała Aldona ze wzrokiem wbitym w sufit. Wyglądała jak wypatroszony ptak.
– Porozmawiamy? – zaproponował.
Aldona wzruszyła ramionami.
– Dlaczego się na mnie gniewasz? – spytał spokojnie.
Zignorowała pytanie, gapiąc się bezmyślnie w żyrandol.
– Ciężko jest rozmawiać w taki sposób – zaczął łagodnie.
Odwróciła się do niego plecami, podkulając nogi.
Wacław nie wiedział, jak ma z nią rozmawiać. Usiadł na łóżku, przyglądając się kobiecie.
– Chciałbym, żebyś wiedziała, że zależy mi na tobie. Kiedy się kłócimy, wszystko przestaje mieć sens, wszystko się sypie. Nie widzisz tego? – spytał, delikatnie dotykając jej pleców.
– Przestań! – warknęła, odpychając jego rękę. – Specjalnie bierzesz mnie pod włos, chcesz mnie rozmiękczyć. Znam te techniki, mieliśmy je na szkoleniach.
– O czym ty mówisz? Jakie techniki? – spytał zdziwiony i poirytowany.
– Myślisz, że jak będziesz taki miły, to się przed tobą otworzę i będziesz wszystko o mnie wiedział! – wyrzuciła wściekle. – Nie licz na to, nie pozwolę się już nigdy więcej wykorzystać! – huczała niczym wodospad.
– Ja nie chcę cię wykorzystać, zrozum to w końcu. Ja chcę cię poznać, chcę z tobą być.
– Jestem silną, niezależną kobietą i nie potrzebuję żadnych mężczyzn. Doskonale radzę sobie sama!
– Nie potrzebujesz mnie, chciałaś powiedzieć – wtrącił Wacław.
– Wszystko jedno, jak to nazwiesz – odparła spokojniej. – Słuchaj, jest dobrze tak, jak jest. Po co zmieniać?
– Ponieważ seks przestał mi wystarczać – odparł mężczyzna.
– Hm – uśmiechnęła się cierpko.
W miejsce wybuchowej i agresywnej kobiety, pojawiła się kobieta-kalkulator.
– A jak wyobrażasz sobie naszą, nazwijmy to, przyszłość? – spytała, rozglądając się uważnie po jego małym mieszkaniu.
– Wprowadzisz się do mnie. Będziemy mieszkać razem – zaproponował.
– Do ciebie? – żachnęła się. – Kochanie, nie mogłabym tu mieszkać – to nie jest standard, do jakiego przywykłam. Wybacz – odparła lakonicznie.
– W takim razie nie będę cię zatrzymywać – odrzekł Wacław, otwierając drzwi wejściowe.
Mimo wszystko, Aldona była zaskoczona takim obrotem sprawy.
– Zostawiłam jeszcze w łazience trochę kosmetyków – zaczęła.
– To je stąd zabierz – wtrącił bezpardonowo Wacław, patrząc w kierunku klatki schodowej. Był zdenerwowany.
– Jak chcesz! – odpowiedziała urażona, podnosząc głos.
Szybko spakowała swoje drogie perfumy, „niechcący” strącając do wanny kosmetyki swojego byłego już partnera.
– W takim razie, żegnaj! – rzuciła na odchodnym, przybierając kpiący wyraz twarzy.
Wacław, nie patrząc jej w oczy, zamknął drzwi.


Rozdział 37

Rozkosze


Aśka leżała na trawie, obok niej Rafał. Trawa była zielona i pachnąca. Maj czarował wszystkich świeżością płatków, soczystością barw i gorącym słońcem. Pierwsza fala upałów zalała wsie i miasteczka gorącym wydechem. Wdarła się w osiedlowe zaułki, intensyfikując woń smażonych frytek i hot-dogów. Wyrzuciła na podwórza cuchnący zapach stęchlizny, omiatając ciepłym podmuchem niewietrzone od dziesięcioleci piwnice, strychy i klatki schodowe. Zbutwiałe drewno przemieszane z moczem i przeżartym rdzą żelastwem wypływało z każdej mrocznej dziury falą niesłabnącego odoru. Zapach eksplodującej zieleni i wszelkiego rodzaju kwiecia maskował nieco przykrą miejską wydzielinę. Nie do końca skutecznie – przypominało to sytuację, kiedy spocony jegomość używa drogich perfum, nakrapiając nadgarstki i szyję, zapomniawszy o użyciu dezodorantu. Piekące słońce smagało ciepłem twarze i blade pozimowe ciała. Miejska majówka pokryła planty, parki i skwerki ludźmi spragnionymi słońca. Każdy chciał uszczknąć coś dla siebie.

Trzymali się za ręce. Pierwszy raz czuli tę osobliwą jedność, która pozwala czuć się pewnie, dobrze i nadzwyczaj spokojnie. Coś, co można nazwać szczęściem we dwoje.
Aśka widziała w jego spojrzeniu to, czego pragnie każda kobieta – fascynację, zainteresowanie, akceptację i dzikość. Nie chodziło oczywiście o to, by dostać dzikiego koczkodana lejącego po pysku w najmniej spodziewanym momencie, ale o to magiczne skrzyżowanie Bohuna ze Skrzetuskim, które sprawia, że nie tylko oczy stają się mokre.

Jego pocałunki były zapowiedzią wspaniałych rozkoszy, na które gotowa była poczekać.
Powoli pieścił jej dłoń, przesuwając całuśne usta w stronę ramion i długiej szyi.
Chichotała jak dziecko bujające w obłokach, czasem zamykała oczy. Chmury kłębiły się nad ich głowami, zasłaniając słońce. Niebo przybrało kolor ostrzegawczego granatu. Burza zbliżała się przytłumionym pomrukiem.

Dziewczyna leżała na trawie i mógł na nią patrzeć do woli. Upajał się tym pięknym widokiem, jaki miał przed sobą. Wielu mężczyznom śni się ideał, lub choćby urokliwe piękno, jednak niewielu ma odwagę, by je odszukać. Finezyjny flirt zdarza się nielicznym, ogromna rzesza kobiet musi zadowolić się kiepskim podrywem lub uporczywym spojrzeniem maniaka, który nigdy nie zagada, ewentualnie zgwałci. Dlatego spora część niewiast przejmuje inicjatywę, robiąc pierwszy krok. Niektóre robią tych kroków naprawdę sporo, szybko kończąc na szpagacie.

Ale piękna Aśka była jego dziewczyną. Oboje stali u progu lata i wszystko było jeszcze przed nimi. Dwa zakochane ptaszki spijały ze swych dziobów słodki nektar. Nie każdemu jednak podobały się te miłosne trele. Spora część ludzkości miała za sobą te szczebioty, od dawna wiodąc żywot sfrustrowanych kredytobiorców. O ćwierkaniu lub chociażby głośniejszym gwiździe nie było mowy – ptactwo zamknięte w klatkach przestało śpiewać.

Gdy pomruki burzy stały się donośniejsze, zakochana para zostawiła zmierzwioną łąkę i pobiegła szybko złapać tramwaj. Jechali razem, trzymając się za ręce, wśród innych majówkowych par mizdrzących się bezwstydnie. Gorący tramwaj sunął przed siebie, zostawiając w tyle pohukującą groźnie burzę.



Rozdział 38

Kamikaze


Ostatnio palił znacznie więcej. Dwie paczki dziennie to była lajtowo wyrobiona norma. Nie miał wyrzutów sumienia. Uważał, że jego wyjątkowa osobowość tłumaczy nieprzemyślane decyzje i brak skrupułów. Palił i sypiał z dziewczętami z charakterystyczną dla siebie niefrasobliwością. Pił tani alkohol z menelami z pobliskiej kamienicy tylko dlatego, że w swoich oczach uchodził za artystę. Mógł więc sączyć złocistą whiskey w grubej szklance, rozprawiając o sztuce postmodernizmu z pyszałkowatym teoretykiem, by jeszcze tego samego wieczoru schlać się najtańszym piwem w towarzystwie niedojrzałej małolaty.
To samo dotyczyło kobiet – stawiał na różnorodność – sypiał z wyzwolonymi lwicami po czterdziestce, ryczącymi na widok dwudziestolatka jak nienażarty hipopotam, pieścił stare wyliniałe myszki pamiętające czasy „Solidarności”, zaliczał chętne do spółkowania gimnazjalistki, by na końcu zadowalać się „świeżą” dwudziestką lub wdać się w romans z bardziej doświadczoną kobietką po trzydziestce.

Don Juan jednak zaczął się wypalać. Hulaszczy tryb życia odciskał się żółtą barwą skóry i przebarwieniami zębów oraz rzężącym kaszlem, uporczywym szczególnie nad ranem. Skóra straciła jędrność, a spojrzenie blask. Szczodrość, z jaką obdarowywał płeć piękną swoimi życiodajnymi sokami, sprawiła, że tracił cały wigor. Im bardziej imprezował, tym bardziej stawał się wybuchowy i markotny. Nie zastanawiał się nad tym, co robi. Często wygłaszał ciężkostrawne komunały o tym, że życie służy do zabawy. Odnosiło się wrażenie, że nigdy nie wyszedł z piaskownicy. Kiedyś, podczas jednej z imprez, Kaśka zapytała go, dlaczego zachowuje się tak destrukcyjnie, odparł, że każdy dostaje to, czego chce, i że on nie boi się śmierci.

Przezabawny erudyta i uroczy bawidamek zamienił się w szarą, smętną postać z papierosem w jednej i kieliszkiem w drugiej ręce. Jego prace straciły swą dawną lekkość i przejrzystość na rzecz turpistycznych przedstawień, ale w świecie sztuki uchodziło to za przejaw artystycznej dojrzałości.

– Jest mi z tym wszystkim dobrze – przekonywał sam siebie, stojąc naprzeciw białych płócien.
Zmrużył oczy, po czym automatycznie sięgnął po skręta. Drugą dłonią chwycił zapalniczkę, długo się w nią wpatrując. – Jest mi z tym wszystkim dobrze – powtórzył.


Rozdział 39

Spotkanie


– Chciałabym, żeby naniósł pan pewne poprawki na tym projekcie – powiedziała Kaśka, pochylając się nad mężczyzną siedzącym za biurkiem.
– Pani by chciała? – zapytał z figlarnym błyskiem w oku.
– To znaczy: mój tato by chciał – odparła zmieszana. Blady rumieniec pokrył jej alabastrową twarz.
– Rozumiem. Chodzi o te czerwone linie? – spytał rzeczowo.
– Tak. Na ostatniej stronie jest dokładnie napisane, o co chodzi. Tato nie mógł się z panem spotkać, jest za granicą, prosił, bym się tym zajęła.
– Dobrze. A kiedy wraca pani tata? Po naniesieniu zmian chciałbym omówić z nim pewne szczegóły.
– Wróci w przyszłym tygodniu i wtedy do pana zadzwoni. Zdąży pan? – spytała już bez skrępowania.
– Poprawek jest niewiele, myślę, że tak – odparł Michał, odkładając projekt na boczny stolik.
– W takim razie do widzenia – powiedziała, zarzucając torbę na ramię.
– Do widzenia – odparł z uśmiechem Michał.

Kaśka wyszła, zostawiając po sobie słodkawo-owocowy zapach z domieszką tytoniu.

– Fiu, fiu, fiu... – zagwizdał pan Andrzejek.
– Niezła laska! – zaryczał Jareczek znad biurka.
– Owszem, bardzo ładna – odparł pogodnie Michał. – A panowie nie macie żadnych zajęć?
– Mamy, mamy – zawołał Artur – jednakowoż nie zmieniaj tematu.
– Nie zmieniam, jestem po prostu zajęty – odparł Michał.
– Ta, na pewno – ciągnął Jareczek – już ja tam wiem, co ty sobie myślisz. Znowu ci się niezły towar trafił. Niezłego masz fuksa!.
– Pracuję dla jej ojca i nie łączę spraw służbowych z prywatnymi – odparł Michał spokojnie.
– Dla jej ojca, jasne. Nam nie musisz bajek opowiadać – drążył kolega. – Ja to bym ją normalnie: „Y”! – mówiąc to, Jareczek wykonał charakterystyczny ruch biodrami do przodu.
– „Y”? – zapytał Michał, niezwykle rozbawiony.
– Tak, „Y”! – ciągnął kolega .
– Chcesz ją, Jareczku, głosek uczyć? – zapytał pan Andrzejek.
– Ha, ha – zaśmiali się wszyscy, prócz Jarka, najwyraźniej zbitego z tropu.
– Świętoszki – wymamrotał zmieszany, po czym wrócił do swoich zajęć.

Tymczasem myśli rudej krążyły wokół Michała. Bardzo jej się spodobał, lubiła dojrzałych mężczyzn, podobnych do jej ojca – przystojnych, elokwentnych, zaradnych życiowo. Nie miało dla niej znaczenia, że jest dużo starszy. Dziewczyna była tak pochłonięta swoimi myślami, że z impetem uderzyła czołem w latarnię. „Brzdęk”! – rozległ się metaliczny odgłos i kilku przechodniów zachichotało. Kaśka oblała się rumieńcem i, próbując zachować twarz, zaczęła udawać, że szuka czegoś w kieszeni. Znalazła papierosa, uff, ukochany przyjaciel podał jej swą białą rękę, wciągając ją na powrót w świat dorosłych, trzeźwo myślących ponuraków. „O czym ja w ogóle myślę?” – zgromiła siebie, ruszając w stronę tramwaju.


Rozdział 40

Przemiana

Wiktor czesał jej pachnące włosy. Gośka wertowała notatki, wsparta głową o jego kolana. Czuła znużenie.
– Wiesz, dużo tego – powiedziała, wskazując na stertę notatek i kserówek wystających z torby.
– Fakt – odparł roztargniony.
– Halo? Jesteś tam? – spytała, lekko dotykając jego ramienia.
– Tak, przepraszam – odparł, całując ją w czoło.
– O czym myślałeś? – zapytała Gosia.
– Myślałem o naszym doktorku. Nie sądzisz, że w ostatnim czasie bardzo się zmienił?
– Hmm, chyba masz rację. Może jest na coś chory? – spytała z troską w głosie, jakby chodziło o brata lub kogoś bliskiego.
– Chory? Chyba z miłości – zaśmiał się Wiktor.
– Z miłości? – dopytywała rozbawiona. – Spójrz, przecież to typowy introwertyk, indywidualista. Jedyną miłością jest dla niego sztuka. Zresztą – ciągnęła – zobacz, jak on wygląda. Zupełnie aseksualny. Nie to, co ty – odparła, siadając mu na kolanach.

Pocałowali się.

Podczas gdy kujony zajęte były okazywaniem sobie czułości, obok nich przemknął obmawiany przed chwilą osobnik. Doktorek faktycznie ostatnio nie tryskał energią. Niespodziewane rozstanie z Aldoną odbiło się na jego zdrowiu psychicznym. Postanowił, że zajmie się odkładaną od dłuższego czasu habilitacją. Czuł, że jeśli nie spożytkuje czasu w konstruktywny i twórczy sposób, powróci do starych nawyków. Tak więc wygląd doktorka związany był nie tylko z zakończonym niedawno burzliwym romansem, ale przede wszystkim ze sporym wysiłkiem intelektualnym. Wacław przesiadywał do późna, stercząc nad stertą książek i czasopism. Bez reszty poświęcił się pracy.
W weekendy chodził do parku, przesiadywał na ławce z gazetą w ręką, od czasu do czasu dokarmiając nienażarte gołębie. Ciągle coś czytał, przeglądał, robiąc notatki na marginesie tekstu. Chodził na wystawy, odczyty i konferencje, zapominając, że przez jego życie przetoczyło się wściekłe tornado o imieniu „Aldona”.
Mężczyzna wracał do równowagi – pierwszy szok i zniechęcenie minęły, dając miejsce twórczej i intensywnej pracy. U „byłej” było zupełnie na odwrót.
Pierwsze chwile satysfakcji, kiedy czuła się upojona zwycięstwem, minęły. Wkrótce pojawił się żal, i co gorsza, tęsknota. Próbowała w racjonalny sposób wytłumaczyć sobie, że przecież nic się nie stało – znowu była wolną, niezależną i wyzwoloną kobietą (niepotrzebne skreślić).
Pełnokrwista bizneswoman zakochana w ekscentrycznym dziwaku niższym o głowę? Wolne żarty. Do niej pasowałby siwiejący, w wieku lat czterdziestu, prezes potężnej spółki lub adwokat z prywatną kancelarią. Wydający polecenia głosem nieznającym sprzeciwu i z okrągłą sumką na koncie. Doskonały partner dla idealnej kobiety. Tworzyliby perfekcyjny duet z supernowoczesnym apartamentem ze stali i szkła. Niestety, życie pisało inny scenariusz – miejsce przystojnego dżentelmena zajął nietuzinkowy mikrus o fatalnej prezencji i niskich zarobkach. Nie, oczywiście, nie chciała go deprecjonować, ale porównania same się narzucały. Najgorsze w tej tragifarsie było to, że ona naprawdę była w nim zakochana. Ta-dam! Niespodzianka, ty zarozumiała jędzo! Była to jedyna nieprzewidziana rzecz w jej życiu. Wacław-kochanek, Wacław-idiota, z małym mieszkankiem w centrum miasta. Cóż za nonsens!
Ona i On – archaiczny typ w prochowcu z meblościanką w salonie? Tego było już za wiele. Aldona wystraszyła się zapiecka, uciekając, gdzie pieprz rośnie.




Komentarze