Rozdziały 1-10

Rozdział 1

Powolutku

Przebudził się o północy cały spocony. Śnił o Niej.
Piękna nieznajoma o aksamitnej skórze i ciemnych oczach mknie przez polanę niczym łania. Słychać trzask łamanych gałęzi. Wśród porannych mgieł jej skóra nasączona wilgocią odbija pierwsze promyki słońca. Jest delikatna i płocha jak motyl, który wczoraj wpadł mu do kieszeni. Omal się biedaczyna nie wykończył, próbując wydostać się z pułapki. Na szczęście R. szybko wyciągnął nieboraka z kieszeni. Wewnątrz niej, na podszewce, pozostał biały pyłek z jego cieniutkich skrzydełek.

Jest piękna. Ciemne, długie włosy opadają na ramiona. Spojrzenie ma łagodne, skupione, usta zastygłe w półuśmiechu. Jej smukła sylwetka faluje wśród traw. Czeka na pierwszy gest. Spokojnie patrzy w jego stronę.
R. marzy o Niej, choć Jej nie zna, ale mógłby przysiąc, że wie o Niej wszystko. Kiedy budzi się rano, czuje niewysłowioną tęsknotę za tym, czego jeszcze nie przeżył. Nie ma jednak odwagi przyznać, że pragnie miłości.

Czuje pożądanie. Jest młody, więc dzieje się to niemal automatycznie. Zawsze, kiedy o Niej śni, dzieje się to samo.
Nie ma Jej. Trawa jest mokra od rosy, wokół panuje cisza. Słońce powoli wyłania się znad gór, ogrzewając zszarzałą od zimna łąkę.
Jest sam. Siedzi na kamieniu, wypatrując Jej niczym myśliwy. Mgły powoli się rozrzedzają, słychać budzące się do życia owady. Łąka brzęczy, pełna cichych pisków i chrobotania. Rozbrzmiewa wielka leśna orkiestra, a porozwieszane babie lato suszy krople rosy w ostatnim powiewie ciepła.
Już jest! Widzi z daleka zbliżającą się postać. W jego sercu tęsknota miesza się z wyczekiwaniem. Szczebiocząca przyroda przestaje dla niego istnieć – skupiony jest tylko na Niej.
Jego piękna biegnie – falują Jej włosy, piersi i sukienka. On zeskakuje z kamienia, idąc powoli w Jej stronę. Jest coraz bliżej, widzi dokładnie Jej twarz, ciało, bose stopy. Przystaje oczarowany. Ona w ostatniej chwili go zauważa, zatrzymuje się, wyciąga do niego rękę, następnie znika. W miejscu gdzie stała, R. znajduje dwa splecione ze sobą rzemyki.
Przebudzenie jest przykre. Marzenia senne wirują jeszcze przez chwilę, po czym, zupełnie bezbarwne, wylatują przez okno.

R. bierze długi, ciepły prysznic, który zmywa z niego pot i napięcie. Resztki snu lądują w kratce ściekowej wraz z gęstą, puszystą pianą. Za oknem łąka brzęczy tak głośno, jak gdyby chciała coś powiedzieć.


Rozdział 2

Drewnoluby

O tej porze roku poranki są już chłodne. Okno sypialni latem rozwarte na oścież, witające domowników z otwartymi ramionami, stoi teraz samotne i smutne niczym chłopak na zabawie, z którym żadna nie chce tańczyć. O szybę uderzają zdziwione zimnem muchy. Chciałyby się ogrzać odrobinę w domowym cieple, ale nagle przestano je zapraszać.
Zniknęły leżaczki z przydomowych tarasów i woda z plastikowych basenów. Liście pelargonii zbrązowiały, a kwiaty zwiędły. Przyszła jesień. Wepchnęła do albumu kolejną porcję zdjęć i ulotną miłostkę z wakacji. Zabrała ze sobą zapach smażonych na ruszcie kiełbasek i wesołą orkiestrę z polnych łąk. Radosne lato schowało się do pamiętnika.
R. uwielbia ten przyjemny jesienny chłód i liście szeleszczące pod stopami. Przyroda przestała wariować i nabrała rezonu. Wiejscy playboye musieli zwinąć żagle i wstrzymać swoje erotyczne słowotwórstwo do następnego sezonu. Umilkł muzyczny łomot, który wieczorami wabił ciekawskie samiczki. Poznikały łokcie wystające z samochodów i zalotne spojrzenia spod ciemnych okularów.

Piwo nareszcie pije się dla smaku, nie z konieczności. Skończyły się dni skąpego ubioru zroszone potem.
R. wstał skoro świt i z kubkiem czarnej, gorzkiej kawy przywitał poranek. Pachniała znakomicie. R. postanowił wrzucić do niej dwie kostki cukru, które zabarwiwszy się na brązowo, zniknęły w jej odmętach. R. wypił łyk, kawa była znacznie lepsza, ale czegoś ciągle brakowało. Po chwili zjawił się Alojzy – czarne, stare kocisko, które przypomniało mu, żeby dolać do kawy mleka.
– Też chcesz? – zapytał R., dając mu do powąchania mleko w niebieskim kartoniku.
– Nie chcę, właśnie jadłem – odrzekł Alojzy, muskając ogonem jego stopy.
– Jak chcesz – odparł R., wypiwszy całą kawę niemal duszkiem.
Kocisko pokręciło się trochę, zeskoczyło ze schodków i zniknęło w gęstym lesie.

R. wziął do ręki odarty z kory, biało-żółty kawałek drewna, powąchał go, potarł dłonią i uśmiechnął się. Miękka i pachnąca lipa przypomniała mu szczęśliwe dzieciństwo i pierwsze próby wystrugania drewnianej figurki.
R. był wtedy małym urwisem, z procą wetkniętą za pasek spodni. Całymi dniami biegał po lesie, marząc o odkrywaniu tajemniczych lądów i nieznanych planet. Na szyi miał zawieszoną starą lornetkę na wytartym rzemieniu, w bucie mały składany scyzoryk, a wypchane kieszenie pełne były zasuszonych chrząszczy, błyszczących kamieni i liści o różnorodnych kształtach.
Wakacje upływały pod znakiem brązowej opalenizny, zimnej wody pitej prosto ze strumienia i otartych kolan. Były to najszczęśliwsze i najpiękniejsze lata jego życia.
Ojciec – z zawodu i zamiłowania stolarz – w każdy sobotni poranek strugał na schodach wejściowych małe drewniane figurki. Słońce świeciło mu prosto w twarz, eksponując lśniące, czarne brwi i sumiaste wąsy. Oczy pełne skupienia i powagi wpatrywały się w kawałek drewna niczym w totem. Dłonie sprawnym ruchem tworzyły w drewnie różnej szerokości wgłębienia. Wióry opadały rytmicznie na jego bose stopy, by pod koniec pracy stworzyć mały puchaty kopczyk.
Ojciec R. był drewnoluby. Kochał las i dlatego na jego skraju zbudował dla swojej rodziny dom. Miłość i szacunek do przyrody przekazał swoim synom – Michałowi, Jankowi i najmłodszemu – R., który tak jak ojciec, stał się drewnoluby.


Rozdział 3

Krzychu

Tego dnia R. czuł, że ogarnia go apatia. Jego życie przypominało wyschnięty potok. Tak przynajmniej twierdził, widząc uczuciową posuchę towarzyszącą mu od miesięcy. Dawno nie był na randce, nikogo nie całował, nie przytulał i za nikim nie tęsknił. Jego życie wypełniała praca w warsztacie stolarskim i włóczenie się po lesie. Czasem spotykał się z przyjacielem na piwie, ale odkąd tamten się zakochał, przestał znajdywać dla przyjaciela czas.
R. wiedział, że kumpel jest kochliwy i do tego chorobliwie nieśmiały. Kiedy pojawiła się panna o cielęcym spojrzeniu, przytakująca Krzysiowi na każdym kroku, głaszcząca go po policzkach i rzucająca mu się w ramiona – finał był bardziej niż przewidywalny. Krzysiu wtopił na całego.
Ewcia – jego ukochana – była prostoduszną i przesympatyczną dziewczyną. Do tego z ognistym temperamentem. Krzychu mógł w końcu wziąć odwet za smętne lata samotnego, dziewiczego seksu, który do reszty mu obrzydł. Z Ewką seks był przyjemny, nieskomplikowany i radosny. Częstotliwość ich zbliżeń była doprawdy imponująca i Krzychu z ledwością zdążał do pracy. Któregoś poranka R. spotkał przyjaciela na mieście, który jak zwykle, biegł gdzieś spóźniony.
– Cześć stary! Dawno cię nie widziałem – wysapał Krzysiu.
– I ja ciebie! – odrzekł R. – Co u ciebie? – zapytał .
– Jest świetnie! Z Ewcią wybieramy się niebawem do Paryża. Ewcia mówiła, że tam jest bardzo romantycznie. O?! SMS od Ewci – przepraszam cię najmocniej, ale muszę odczytać – wymamrotał Krzyś, idąc w stronę biurowców.
– Jasne – odparł R., podnosząc dłoń w pożegnalnym geście.
„Ale się wkręcił” – pomyślał R., patrząc za znikającą postacią.
Pewne było, że R. trochę Krzysiowi zazdrości, bo zakochany facet to szczęśliwy facet – przynajmniej na początku. Chemia działa, feromony buzują, mózg nie rejestruje defektów. Jest jak w bajce. On jest wspaniałym księciem, Ona – piękną księżniczką.
Zabawne, że wszyscy zakochani przeświadczeni są o swojej wyjątkowości, zachowując się przy tym do bólu przewidywalnie. Używają wyświechtanego przez ludzkość, naiwnego repertuaru słodkich min, grymasów i westchnień. Ale niech tam sobie są, przynajmniej jesienią nie jest tak szaro.


Rozdział 4

Łowy

Pewnego listopadowego popołudnia, kiedy R. zmywał resztki farby z dłoni, zadzwonił telefon.
– Do ciebie, synu – zawołał ojciec R.
– Już idę! – odparł R., zbiegając pospiesznie po schodach.

Po drugiej stronie słuchawki odezwał się znajomy głos. Był to dobry kolega z czasów szkolnych – Mirek Walipięta. Biedak, przez wszystkie lata edukacji musiał znosić niewybredne docinki z powodu swojego nazwiska. Z czasem jednak zrozumiał, że wszelkie dyskusje i tłumaczenia nie mają najmniejszego sensu, toteż zaczął dawać w nos wszystkim dowcipnisiom. Skończyło się „jak ręką odjął”.
Mirek dojrzewał pod patronatem Zasadniczej Szkoły Zawodowej, kształcąc się „na” hydraulika. Z chuderlaka o świszczącym oddechu przemienił się w rosłego młodzieńca z szeroką klatą. Miał jasne, płowe włosy, szare oczy i ciemne brwi, a figlarne, świdrujące spojrzenie niejednej pannie śniło się po nocach.
Miro streścił w dwóch zdaniach swoje wcześniejsze miłosne podboje, wzmiankując mimochodem o nowo otwartej knajpie. Ta ostatnia wiadomość była najważniejsza: Mirek chciał wybrać się na podryw, ale samemu było mu głupio. R. nie miał żadnych planów na wieczór, więc zgodził się. Może on też w końcu kogoś pozna?
R. nie miał zbyt wiele czasu. Miro miał wpaść po niego za godzinę. Gdy R. biegał po domu, kompletując garderobę, stary kocur Alojzy leżał na łóżku, liżąc sobie łapy. Miał czarną, błyszczącą sierść, białe brwi i wąsy oraz śliczne zielone ślepia. Z zaciekawieniem rzucał ukradkowe spojrzenia w stronę swego właściciela poruszającego się szybciej niż zazwyczaj.
– Gdzie tak pędzisz? – zapytało kocisko.
– Do knajpy – rzucił R. w pośpiechu. – Nie widziałeś mojej szarej koszuli?
– Nie widziałem – odparł kocur przeciągle. – Do pubu się wybierasz? A po cóż to? Piwa możesz się w domu napić – dopytywało kocisko.
Szczwany kocur doskonale wiedział, co oznaczają te wszystkie zabiegi, jakim poddawał się teraz R.
Najpierw prysznic – gorący i szybki, z dużą ilością piany, żelu i mydła. Potem wprawne obcinanie pazurków, czyszczenie uszu i golenie. Wszystko w pędzie, wszystko w biegu z ręcznikiem przepasanym wokół bioder. Jeszcze tylko mycie zębów i można się ubierać.
R. był średniego wzrostu. Szczupły z ładnie wyrzeźbionym torsem, umięśnionym brzuchem i łydkami. Jego tors porastały miękkie, czarne włosy, wijące się węższym strumieniem w stronę podbrzusza.
– Niezły pyton! – krzyknął z uznaniem stary kocur na widok jego członka.
– Odczep się! – odpowiedział R. poirytowany, zakrywając się ręcznikiem. – Czasu mam mało, a ten mi jeszcze głowę zawraca.
– Yuhu! Fajna dupeczka! – zawołał Alojzy, widząc goły tyłek R., na który ten pospiesznie wkładał bokserki.
– Ty chyba jesteś zboczony – rzucił R. na odchodnym. – Nieźle tajniaczyłeś się przez te wszystkie lata.
– Nieprawda! Tylko zachwycam się pięknem – odparł z szelmowskim uśmiechem kot.


Rozdział 5

Męskie sprawy

Pub pękał w szwach. Głośna muzyka wypływała szczelinami okien i sączyła się ulicami niczym sok malinowy. Chłodny i mokry listopadowy wieczór przyszedł w towarzystwie zjawiskowej mgły. Trudno było cokolwiek dostrzec, kontury rozmazywały się, rzeczy i osoby znikały. R. czuł coś na kształt halucynacji.

Gdy razem z Mirkiem weszli do środka, uczucie nierzeczywistości nie zniknęło.
Pub był sporych rozmiarów, dwupoziomowy, z barem i stolikami na piętrze oraz parkietem do tańczenia na dole. Wnętrze utrzymane w błękitno-białej tonacji ginęło wśród mroków. Jedynie punktowe światło lasera wydobywało je na powrót z ciemności. R. miał wrażenie stąpania po morskim dnie, oświetlanym sporadycznie zimnym światłem batyskafu.
R. i Miro usiedli przy barze i zamówili piwo. W lokalu panował ogromny tłok. Ławice ludzkie pełne szprotek i śledzi sunęły w kierunku parkietu, dzierżąc w dłoniach życiodajny nektar. Między stolikami przeciskały się zwinne ośmiorniczki z tackami. W przeciwnym do ławicy kierunku pędziły naprute winem syreny, usiłujące na czas dotrzeć do toalety. W drzwiach wejściowych stały dwa opasłe morsy, kiwające porozumiewawczo głowami.
„Niezły ocean” – pomyślał R. rozbawiony. – Widzisz te panny?
– No ! Fajne laski – odrzekł Mirek z uznaniem – nie byłoby problemu!
– Z czym? – R. przekrzykiwał muzykę.
– Z zalką – odparł Miro.
– Jaką zalką? – dopytywał R.
– No… z zaliczeniem! – odparł Miro. – Upite panny są bardzo łatwe.
– Pewnie tak… – przytaknął R., odkładając szklankę.

Gdy kumpel zajęty był „połowem”, R. zaczął się przyglądać sąsiadowi obok. Po jego lewej stronie siedział 50-letni łysy facet i sączył whisky. Twarz miał pociągłą, szczupłą i zmęczoną. Co jakiś czas wzdychał głęboko, gapiąc się uparcie w topniejące kostki lodu.

– Jak tam? – zagadnął go R.
– Nie za dobrze – westchnął tamten. – Whisky się kończy.
– To zamów następną.
– Nie chcę – odparł nieznajomy. – Tak mnie oskubać, do ostatniego grosza!– wybuchnął nagle łysy. – Sprzątaczką u mnie była, do pracy przyjechała! Młoda, nic nie wiedziała o życiu. Wszystkiego ją nauczyłem! Wprowadziłem na salony, poznałem z kim trzeba, cycki jej zrobiłem. A ona co? Rogi mi przyprawiła w prezencie. Tak mi się odwdzięczyła! – wrzasnął łysy, waląc pięścią w stół.
– Pan się uspokoi – upomniał go barman.
– Okej – kiwnął tamten głową i zamilkł.
R. przyglądał mu się uważnie. Jego łysa czaszka lśniła od potu, opleciona wianuszkiem nabiegłych krwią żył. Głowa wyglądała jak piłeczka, z której spuszczono powietrze. Kąciki warg opadły, a oczy zaszkliły się. Łysy postarzał się o kolejne dziesięć lat. Po krótkiej chwili wstał, rzucił na kontuar zmięty banknot i wyszedł. „Doprawdy dziwne jest to wszystko” – pomyślał R., spoglądając za oddalającym się mężczyzną.


Rozdział 6

Podobna, bo nadobna

Trwało to dłuższą chwilę, nim Mirek wrócił z połowu. Okazał się on niezwykle udany i Miro prężył klatę niczym gladiator po zwycięskiej walce. Po jego lewej i prawej stronie stała atrakcyjna dziewczyna.

Faworytką Mirka była Sandra – wysoka, jędrna dwudziestka błyszcząca brokatem na odległość stu dwudziestu metrów. Włosy miała czarne i lśniące, podrasowane prostownicą, pianką i lakierem. Naturalnie postarzona o piętnaście lat. Oczy ciemne, makijaż ostry i wyrazisty. R. trudno było stwierdzić, czy jej twarz jest ładna. Za to nogi miała obłędne – smukłe, bardzo zgrabne, w kolorze czekoladopodobnym. Dłonie zadbane, z tipsem w kształcie migdałka, dotykały raz po raz torsu Mirka – ot, niby od niechcenia. Sidła zostały zastawione – różowa obcisła bluzeczka z rozpiętymi dwoma guziczkami pękała od koronkowego biustonosza typu push up.
Koleżanka Sandry – Aśka – była subtelniejszej urody. Nieco niższa, z lekko falującymi kasztanowymi włosami i jasnym spojrzeniem. Makijaż nie był karykaturalny, a strój wyzywający. Była niższa od Sandry, miała za to pełniejszy biust i kształtne biodra, które od razu spodobały się R. Paznokcie krótko przycięte, czerwone, dodawały szyku prostej czarnej sukience, jaką miała na sobie.
– Dziewczęta – zaintonował triumfalnie Mirek – poznajcie mojego kumpla. – Sandro, Asiu – to jest Rafał.
– Cześć! – zaszczebiotała Sandra, żując gumę kącikiem ust.
– Rafał, bardzo mi miło – rzekł R., wstając z barowego krzesła.
– Aśka jestem – powiedziała urocza szatynka, wyciągając w kierunku R. dłoń.
– Witaj – odparł R., ściskając jej rękę.
Po krótkim zapoznaniu cała czwórka usiadła przy stoliku. Dziewczyny sączyły kolorowe drinki, ciesząc się własnym powodzeniem. R. i Miro, lekko wstawieni, rozkoszowali się chwilą.
Pub przypominał staw na wiosnę. Mężczyźni kumkali, kobiety rechotały, a żabi skrzek lał się obficie na tylnych siedzeniach samochodów.
Nastał okres godowy. Muzyka dudniła, słychać było przekrzykiwanie. Mężczyźni stawali się coraz śmielsi, kobiety łatwiejsze. Alkohol parował z każdej czupryny, tworząc aurę zapomnienia. Hamulce pękały i czyjaś dłoń zsuwała się z biodra na pupę, sunąc gładko po udzie. Ktoś inny całował się po godzinie znajomości, oferując zmianę lokalu na domowe zacisze.
Dziewczyny pozwalały się dotykać, bez zastanowienia podając numer telefonu dopiero co poznanym mężczyznom. Makijaż się rozpływał, bluzki robiły się mokre od potu. Dwaj stojący przy drzwiach ochroniarze obserwowali pulsujący chucią zwierzyniec z niesłabnącym zainteresowaniem. Co weekend grzeczne dziewczynki i mili chłopcy zmieniali się nie do poznania. Przygaszone libido wybuchało niczym gejzer. Godzina dwudziesta czwarta była cezurą, po której księżniczki zmieniały się na powrót w żaby. Wiele z nich gubiło pantofelki, ale nie pojawiał się żaden książę dzierżący w dłoni zagubiony bucik. Żaby rozjeżdżały się do domów z nadzieją, że królewicz jeszcze się odezwie.
Około trzeciej nad ranem staw umilkł. DJ spakował sprzęt i odjechał. Kelnerki-ośmiorniczki siedziały na zmywaku nieziemsko zmęczone, przeliczając napiwki. Barman polerował ostatnie kieliszki, a chłopiec „od wszystkiego” latał po sali z mopem.
R. siedział w taksówce, trzymając w dłoni wizytówkę od Joanny.
„Zadzwonię” – pomyślał. – „Zrobię to jutro”.

Rozdział 7

Niepewność

Następnego dnia Aśka chodziła po mieszkaniu niczym nakręcana kukułka. Telefon milczał, godziny wlokły się niemożliwie. Niedziela upływała pod znakiem zapytania.
Starała się o nim nie myśleć, co powodowało, że myślała o nim jeszcze bardziej. Pamiętała jego oczy, podobał jej się sposób, w jaki na nią patrzył. Kolorowe motyle wyfrunęły im na spotkanie, kreśląc w ich sercach piruety.

– No, nieźle. Czyżbym się zakochała? – spytała siebie, stojąc przed lustrem.
– To niemożliwe – odpowiedziała szklana tafla. – Wcale go nie znasz.
– To nie ma znaczenia – wyszeptała.
Lustro milczało. Nie miało ochoty rozmawiać, możliwe, że poczuło się lekko zazdrosne.

Zegar czasu przesuwał ołowiane godziny z wielkim trudem, popychając wielką brzoskwiniową kulę za horyzont. Zapadł zmrok. Zimny, mroczny listopad sączył wilgoć przez słomkę, wypuszczając w powietrze kłęby pary.

„Cóż za wspaniały wieczór” – myślał, zaciągając się dymem z komina. „Uwielbiam te klimaty” – mlasnął głośno, zajadając się wilgotną brzozową gałązką. „Mmm, wyborna. Jeszcze tylko trochę igliwia i będę syty. Zresztą, może w końcu się zadomowię? Nie mam ochoty tułać się po tym świecie. Wiecznie to samo – ciągnął zdegustowany – stoję w kolejce za październikiem, nie zdążę się dobrze nacieszyć, a tu już grudzień pcha się z tą całą szopką”.

Listopad był niewierzący. Całe szczęście, że nikt nie miał o tym pojęcia, bo co by to było? Kwiaty na grobach, płonące znicze, smutne miny – a gospodarz pali cygaro i ma ochotę na głupie figle. Nieładnie.

Aśka siedziała na łóżku, przeglądając płyty. Ogarnęła ją melancholia. Włączyła ulubioną płytę i odpłynęła indiańskim czółnem w dół rzeki.

„Dość czekania” – pomyślała. W tej samej chwili przyszedł SMS. Aśka dobiła czółnem do brzegu najszybciej, jak się dało. „Masz nową wiadomość” brzmiało jak śpiew skowronka. Uradowana chwyciła telefon i zaczęła czytać:

Myślę o Tobie. Umówisz się ze mną? Rafał.

Serce Joanny biło szybko, zaskoczone i radosne. Joanna uśmiechnęła się. Wsiadła z powrotem do czółna i odpłynęła.


Rozdział 8

Braciszkowie

Czas lubi się naigrawać.
Kiedy zależy nam, by płynął szybko – wstrzymuje bieg, dłużąc się niemiłosiernie. Gdy jednak widzi nasze rozkoszowanie się chwilą – przyspiesza. Jego niewidzialna ręka bawi się wskazówkami zegara. Sekundy spadają w przeszłość jedna po drugiej, zaskoczone tym, jak niewiele znaczą. Minuty bronią się dzielnie, ale i one lądują w zużytym worku czasu.
Godziny, mimo wszystko, próbują zachować fason. Wyprostowane, pełne godności, wyglądają niczym król oddający władzę najstarszemu synowi. Jednak pierworodny nie czuje się bezpiecznie – zza pleców ojca niecierpliwie spoglądają młodsi spadkobiercy.

W czasie, gdy Joanna mitrężyła niedzielne popołudnie, nudząc się jak mops, Rafał spędzał przemiły wieczór ze swoją rodziną. Michał i Janek z żoną i dziećmi postanowili zrobić niespodziankę, odwiedzając bez zapowiedzi rodziców i mieszkającego z nimi najmłodszego brata.
Najstarszy – Michał – był rozwiedziony. Z czarnej, gęstej czupryny pozostały mu jedynie wspomnienia. Rozprawy sądowe zabrały mu włosy, sen i pieniądze. Batalie, jakie musiał prowadzić w sądzie z byłą żoną, dodawały mu lat. Mimo wszystko Michał jakoś się trzymał. Nie tracił ducha i wierzył, że wszystko, co przeżywa, ma sens. Było w nim coś niezłomnego, co sprawiało, że nawet dla braci był tajemnicą.

Średni brat, Janek, był szczęśliwym mężczyzną po trzydziestce. Jego żona, Gabrysia, latem urodziła mu drugie dziecko, małego Jakuba.
Janek był programistą uwielbiającym elektroniczne gadżety. Jego pracownię wypełniały druciki, kabelki i maleńkie urządzenia wydające piskliwe, jednostajne dźwięki. Janek cieszył się, że wprowadzi syna w świat techniki, który tak kochał. Starsza córka – Zosia – wolała bawić się lalkami i wszelkie próby zainteresowania jej elektroniką kończyły się fiaskiem.

Michał, Janek i Rafał, pomimo dzielących ich różnic wieku i charakterów, świetnie się rozumieli. Nadawali na tych samych falach i mieli podobne poczucie humoru. Wszyscy mieli oczy matki – brązowe, ciepłe, lekko figlarne.
Z całej trójki Michał był najprzystojniejszy. Miał ładną, kształtną czaszkę, ostro zarysowane kości policzkowe, szeroką szczękę i czarny zarost. Piękny, wąski nos zdobiły czarne, prostokątne okulary. Przez podobieństwo do jednej z postaci amerykańskiej opery mydlanej dorobił się przezwiska „Ridge”. Michał bardzo lubił tę ksywkę i nigdy nie skarżył się na jej nadużywanie.

Jaśko był duszą towarzystwa. Wygadany, dowcipny, elokwentny, miał masę przyjaciół i znajomych. Wszędzie go było pełno. W młodości flirtował na potęgę, otaczając się wianuszkiem dziewcząt, ale jego sercem zawładnęła cicha i spokojna Gabrysia. Jasiek był z nią bardzo szczęśliwy. Małżeństwo nie stłamsiło go. Szafę miał pełną zielonych i niebieskich koszul, które zakładał do kolorowych krawatów w paski.

Natomiast Rafał był dzikim kotem chodzącym własnymi ścieżkami. Charakterem bliżej mu było do Michała, dlatego częściej wybierał jego towarzystwo, ale kochał braci tak samo. Wyrozumiały Michał i zgrywus Jaśko byli dla niego prawdziwymi przyjaciółmi. Docenił to, kiedy sam stał się mężczyzną.

– Kochani Rodzice – oznajmił Michał – chcemy pogadać z „młodym” na osobności.
– No dobrze, synu – odparła kobieta, dając synowi na pożegnanie całusa.
– Pa, mamo – odparł Michał, uśmiechając się do niej.
– Cześć tato – zawołał w kierunku kanapy, na której siedział ojciec.
– Pa, synu – zamruczał cicho starszy pan, wracając do naprawy starego zegara.
– Mamciu, ja się jeszcze nie żegnam, bo wrócę później po Gabi i dzieciaki – zawołał Janek, kierując się w stronę schodów.
– Oczywiście, synku, idźcie sobie porozmawiać – odparła uprzejmie ich mama.

Kiedy trójka synów zniknęła na piętrze, senior rodu zsunął lekko okulary, przyglądając się żonie.
– Dlaczego ci tak wesoło, Halinko? – spytał.
– Nie, nic, Tadziu. Absolutnie nic – odparła uśmiechnięta.
Wiedziała doskonale, że mąż czyta w niej, jak w otwartej księdze, i wie, co oznacza jej szelmowski uśmiech.
– O co chodzi, mamo? – spytała Gabrysia, biorąc w ramiona swego małego synka.
– Nie powiem wam. Proszę mnie nie wypytywać – odparła, na ile potrafiła asertywnie.
– Babciu, mogę ponosić kota? – wtrąciła się do rozmowy Zosia, próbując podnieść kocura. Alojzy zapierał się łapkami i prychał niezadowolony.
– Nie, Zosiu, zostaw go – on bardzo tego nie lubi – wyjaśniła spokojnie Babcia.
– Szkoda – odparła z żalem dziewczynka – on jest taki milusi.
– Owszem, ale to nie zabawka – odparł Dziadek znad zegara.
Oswobodzony kot czym prędzej czmychnął na schody. W tym samym czasie w mieszkaniu Rafała miała miejsce ożywiona dyskusja.

– No więc, co chcecie wiedzieć? – zapytał R., kładąc na stół sałatkę grecką.
– Chcemy wiedzieć o niej wszystko! – zakrzyknął Jaśko, wybałuszając przy tym oczy.
– Jak to o niej? – spytał zdziwiony R.
– Nie udawaj, braciak – zawołał z łazienki Michał. – Mamy swoich informatorów.
– Alojzy! – zakrzyknął R.
– Oto jestem! – zawołał dumnie kocur, wchodząc do pokoju.
– Na starość robisz się nie do zniesienia!
– Nie denerwuj się, mój drogi – odrzekł Alojzy, wyciągając czarny łeb spod sofy. – Pomyślałem, że przyda ci się męskie wsparcie, tudzież lekcje instruktażowe w sprawach seksu, na który, jak widzę, masz coraz większą ochotę – zachichotał kot.
– Mitoman! – zawołał R., ciskając w kota starym kapciem.
– Ależ ja chcę tylko twojego dobra – odparł urażony kocur, wychodząc ostentacyjnie z pokoju.
– Alojzy się starzeje – trafnie zauważył Michał. – Kiedyś nie obrażał się o byle głupstwa.
– Niech idzie. Nie będę rozmawiać o takich sprawach przy kocie – odparł R., uśmiechając się pod nosem.
– Założę się, że teraz stoi pod drzwiami i podsłuchuje – powiedział Janek.
– Wcale nie! – dało się słyszeć z sąsiedniego pokoju.
– Ha! Ha! Ha! – zaśmiał się Ridge. – Chodź tu do nas, Alojzy. W końcu to męskie spotkanie.
Alojzy jednym susem wskoczył na sofę, na której siedzieli Michał z Jaśkiem. Teraz cała trójka siedziała w milczeniu, spoglądając na Rafała.
– A więc... – zaczął nieśmiało R. – Ona jest po prostu piękna.


Rozdział 9

Rozsądek

Kuba był tego dnia wyjątkowo niespokojny. Na wszystko reagował rozdrażnieniem, krzyczał z byle powodu i długo nie potrafił się uspokoić. W nocy śniły mu się koszmary – rzeka białego mleka rozlewa się po okolicznych łąkach, topiąc całe mrowie żab. Nabrzmiałe od mleka, płyną w dół rzeki nienaturalnie spuchnięte, z wybałuszonymi ślepiami. Kuba krzyczy. Wymachuje rękami, pręży się. Uspokaja go pocałunek w czoło i ciche mruczenie do ucha. Po chwili zasypia.

Jest bardzo głodny. Leży na różowej poduszce i czeka. Pojawia się matka. Siada obok niego, odsłaniając pękatą pierś. Malec próbuje przytulić się do niej, ale nie może. Z sekundy na sekundę robi się coraz mniejszy. Kurczy się w niebywałym tempie, przybierając formę nowo narodzonego kangura. Z poduszki obsuwa się na prześcieradło, z prześcieradła zsuwa się na podłogę, wpadając w jej najwęższą szczelinę. Zostaje tam już na zawsze, w postaci żywej fugi.
Fakt, że kiedyś był hołubionym rozkosznym oseskiem, a teraz jest mikroskopijnych rozmiarów szczurem, nikogo nie dziwi. Nikt nie zauważa różnicy między torbaczem a gryzoniem, depcząc po jego maleńkim ciele. Z koszmaru wyrywa go błysk świadomości.
– Boże drogi, dziecko co z tobą? – spytała Gabrysia zmartwionym głosem, biorąc malucha na ręce.
Kuba, czując słodkawy zapach matki, uspokoił się. Ciężkie myśli rozpierzchły się w okamgnieniu.

On jeszcze tego nie wie, że matka jest początkiem wszystkiego. Wokół niej zbuduje swój mały dom, który z czasem stanie się wielką posiadłością. Przez pryzmat tego, co ich łączy, stworzy wszystkie nowe relacje, zwłaszcza z kobietami. Nie wie też, że dzięki niej będzie kiedyś bardzo szczęśliwym mężczyzną.
Gabriela była cierpliwa i czuła. Widząc niepokój syna, długo kołysała go w ramionach, nucąc stare kołysanki. Nie spieszyła się. Kiedy oddech malucha uspokoił się, dała mu jeść. Z jej wielkich, pięknych piersi popłynęło słodkie, białe mleko. Bez żab, szczurów i zapomnienia. Pozostało tylko to, co było na początku – miłość.
Mama i dziecko zasnęli. Ze słodkiego półsnu rozbudził ich dźwięk otwieranych drzwi.
– To ty, kochanie? – spytała Gabrysia.
– Tak, to ja – odpowiedział Janek, domykając za sobą drzwi.– Śpicie?
– Tak, Kuba przed chwilą zasnął, ale chyba miał koszmary.
– Myślisz, że niemowlaki mają sny? – spytał Janek.
– Pewnie mają – odparła Gabrysia. – Nie mogą tylko o nich opowiedzieć. – odrzekła po chwili zastanowienia. – A co u Rafała? Długo rozmawialiście.
– Zakochał się – odparł z uśmiechem Janek.
– Tak szybko? – spytała z niedowierzaniem Gabrysia.
– Mhm – przytaknął – Zresztą, z nami było podobnie.
– Nie przypominam sobie – odparła zdecydowanie.
– Ja w tobie zakochałem się od razu, bez pamięci – odparł Janek, całując żonę i syna w czoło. Ty natomiast trzymałaś mnie na dystans i powoli traciłem nadzieję...
– Bo byłeś bawidamkiem jakich mało! – odparła rozbawiona.
– Było, minęło – odparł poważnie.

Na dworze było zupełnie ciemno. Listopad nerwowo spoglądał za siebie w poszukiwaniu grudnia. Zawsze irytował go fakt detronizacji przez małolata. Nieraz trzepnął młodzieniaszka filcowym kapeluszem, gdy nikt nie patrzył, rozbijając mu przy tym kilka choinkowych bombek. Maluch odgrażał się wujkiem styczniem, ale listopad miał to nonszalancko gdzieś.

Jasiek wszedł do łazienki. Postanowił wziąć gorący, szybki prysznic i trochę się ogrzać. Gdy był już nagi, spojrzał na siebie. Trochę zmienił się od czasów, kiedy podrywał dziewczyny na łzawe ballady przy ognisku. Był wtedy szczupłym, gładkim młokosem, czekającym z utęsknieniem na kolejny wybuch testosteronu. Głos miał już niską, ładną barwę, jabłko Adama podskakiwało radośnie jak młoda winda, a erekcje były tak spontaniczne jak salwy śmiechu na szkolnej wycieczce.
Jaśko czekał jednak na włosy. Chciał mieć tors obrośnięty jak tatuś, którego zawsze uważał za wzór męstwa. Niestety, natura wywiesiła swój wielki różowy język na znak protestu, obdarzając go niewielką ilością włosów wokół sutków i na podbrzuszu. Teraz, gdy o tym myślał, chciało mu się śmiać, ale wtedy zalewał się łzami jak pannica. To było dla niego takie ważne –– być podobnym do ojca.

Teraz sam był tatą. Nosił obrączkę i jeździł samochodem. Decydował o ważnych sprawach, zarabiał pieniądze, był za coś odpowiedzialny. Kierował się rozsądkiem. Z głowy wyparowały mu buńczuczne hasła o wielkich ideach i życiu na medal. Postanowił, że będzie po prostu sobą.


Rozdział 10

SMS-y

Niedzielne popołudnie upłynęło Rafałowi bardzo szybko i wieczór zastał go przy zmywaniu naczyń. Bracia odjechali, zostawiwszy młodemu stos brudnych talerzy i kilka tematów do przemyśleń.
„Suszenie głowy” – myślał, odkładając czyste talerze na półkę. Spragniony, wypił dwie szklanki zimnej wody i położył się na kanapie. Nagle przypomniał sobie, że w tylnej kieszeni spodni ma starą wizytówkę. Wyciągnął ją i rozprostował. Na jej odwrocie wraz z numerem telefonu widniał napis: Aśka – artysta, plastyk.
Cały dzień o niej mówił, a o mały włos zapomniałby zadzwonić.
„Ale co mam jej powiedzieć?” – zastanawiał się, obracając w palcach wygnieciony kawałek papieru. „A jeśli nie odbierze?” – dumał, uderzając dłonią w udo. Trwało to jakąś chwilę, po czym R. usiadł, wziął do ręki telefon i napisał:

Myślę o Tobie. Umówisz się ze mną? Rafał.

To było proste. Litery wybiegły ze słownika i stanęły w równym rządku. Było ich akurat tyle, ile trzeba. Zero patosu, sama prostota. Strzała Amora poleciała prostym kursem pod wskazany numer.
Po godzinie, kiedy Aśka wróciła z wyprawy czółnem do rzeczywistości, telefon Rafała ogłosił nadejście nowej wiadomości głośnym buczeniem.

Tak, umówię się z tobą :-) – zaszumiało w głowie, zrywając do lotu myśli głęboko ukryte.
Zaproszenie do tańca zostało przyjęte i teraz każde zastanawiało się, jak to będzie.
Czy kroki będą nieporadne, a słowa płoche? Czy może od razu pojawi się między nimi nić porozumienia? Tego nie wiedzieli, zanurzając się coraz głębiej w rozmyślaniach.
R. zwrócił uwagę na piękny uśmiech Joanny, zastanawiał się, czy dobrze całuje i czy będą mieli tematy do rozmów. Widział ich razem, trzymających się za ręce, patrzących sobie głęboko w oczy, leżących pod pierzyną.
Ona myślała o jego kocim spojrzeniu. Jego łagodność działała na nią mocniej niż prężenie klaty nic nierozumiejących bałwanów. Coś w nim niebywale ją pociągało – może była to delikatność, z jaką się do niej odnosił? Tego nie wiedziała.
On zastanawiał się, gdzie się spotkają i czy dobrze wypadnie. Zależało mu na tym, w dużej mierze z powodu męskiej ambicji. Atawistyczny ryk godowego samca przeszył go niczym błyskawica.
Joanna próbowała przypomnieć sobie jego zapach. Pamiętała, że bardzo jej się podobał. „Czy dobieramy się w pary ze względu na intelekt, czy rządzi nami tylko chuć?” – rozmyślała, uśmiechając się pod nosem.
Zapraszam cię do mnie na kolację. Co ty na to?
Spłoszyła się. Przestała być pewna, czy dobrze odczytała jego intencje. Dlaczego u niego? Czyżby chodziło mu tylko o seks?
Nie za szybko? Nie znamy się...
Rafał poczuł, że popełnił gafę. Zastanawiał się, jak mogło zostać to odczytane. Chyba niedobrze. Odpisał.
Przepraszam cię, nie miałem nic złego na myśli.
Odetchnęła z ulgą. Zmitygował się, więc pochopnie przypięła mu łatkę. Zrobiło jej się trochę głupio. Przez chwilę zastanawiała się, uporządkowała myśli i odpisała.
To może spotkajmy się w „Starej Knajpie”.
R. znał to miejsce – było spokojne, klimatyczne, z dobrą muzyką.
„Ma dobry gust” – pomyślał.
R: Dobrze. Kiedy?
J: W sobotę. Pasuje ci?
R: Tak. 18?
J: Osiemnasta.
R: Do zobaczenia.
J: Do zobaczenia, pa.
Proste informacje okryły się romantyzmem i zaszczebiotały, trzepocząc rzęsami. Z czerwonych róż odkruszyło się kilka suchych płatków. Jesień zastygła w bezruchu, czekając na ciąg dalszy.



Komentarze