Rozdziały 11-20

Rozdział 11

Sobota

Nastał grudzień.
Okna garaży pokryły się grubą warstwą szronu. Ziemia wydała ostatnie ciepłe tchnienie i ucichła. Jej twardy kark zesztywniał od lodu. Kolejny rok przetoczył się przez nią niczym walec. Nikt nie próbował rozmasować jej obolałych pleców. To takie oczywiste, że chodzi się po ziemi. Czy ona cokolwiek czuje? Na przykład wylewany na nią gorący asfalt albo ciężar samochodów. Czy ją nie uwiera, nie męczy cała ta użyteczność, jaką musi spełniać od początku świata? Drapacze chmur prują w górę, napędzane technologią – a ona nic. Nie mówi, że obciążenie na metr kwadratowy jest absurdalne. Nie skarży się. Jest tak niespotykanie cierpliwa i łagodna, że aż prosi się, by jej podziękować. Kiedy zimowa skamielina odpłynie burym potokiem, będziesz mógł posłać jej buziaka, zatapiając twarz w zielonej czuprynie traw – sprawi jej to ogromną radość.

Ale grudzień dopiero się rozpakował. Nie zamierzał skracać sobie czasu, który w głównej mierze spędzał na przyjemnościach. Znał swoją wartość i wiedział, że ludzie go uwielbiają. Nosił się na czerwono, dzwoniąc dzwoneczkiem. Popijał barszczyk, chrupiąc karpia w panierce. Na deser objadał się mandarynkami, a wieczorem oblizywał wargi pełne lukru, rodzynek i maku. Tył na potęgę i ostatniego dnia pobytu miał problem z dopięciem guzików. Nigdy jednak nie miał wyrzutów sumienia, dlatego co roku powtarzał znany sobie repertuar.

Padał śnieg.
Smętny listopadowy krajobraz przemienił się w sielską bajeczkę o Bożym Narodzeniu. Plastikowe figurki bydląt i Świętej Rodziny stały upokorzone tandetną szopką z neonami. Wyświechtany świąteczny przebój wyśpiewywał po raz siódmy refren, a kluskowaty, ziemniaczany głos obwieszczał przez megafon promocyjną cenę schabu i parówek wieprzowych.
Tłuszcza ruszyła, zgarniając do koszyków towary w atrakcyjnych cenach: filcowy kocyk z jelonkiem, wełniane kapcioszki z pomponem i 15 sztuk czekolady mlecznej w limitowanej wersji świątecznej. Wszystko zbędne, a jednak konieczne.

R. spał spokojnie. Sobotni ranek był czasem późnego wstawania i gorącej kawy pitej na werandzie. Alojzy spał na środku łóżka, cicho mrucząc. Jedynymi odgłosami domu było ciche krzątanie się rodziców i śnieg kładący się kilkucentymetrową warstwą.
Alojzy powoli otworzył oczy. Słońce świeciło swym ostrym, zimnym światłem wprost na nich.

– Spójrz jak pięknie! – odezwał się kocur.
Z ciemnych, grubych chmur padał drobniutki śnieżek, oświetlany strugą słonecznego światła, które cienką szczeliną przecisnęło się przez chmury.
– Mmm? Mówiłeś coś? – wymruczał R., przecierając sen z powiek.
– Tak, mówiłem, że jest pięknie – odparł kocur.
– O! śnieg! – zawołał R., zbliżając się do okna.
Uchylił je, wpuszczając do środka śnieżną zawieruchę. Śnieg zawirował i opadł delikatnie na podłogę.
R. przeciągnął się niczym kot i zniknął w łazience. Alojzy zeskoczył z łóżka i udał się w kierunku drzwi wejściowych.
– Idę siku! – krzyknął.
Drzwi skrzypnęły i kocur pobiegł przed siebie ponaglany fizjologią.

Joanna obudziła się wczesnym rankiem. Pokój tonął w ciemnościach.
– O rety, jak zimno – powiedziała, jeszcze mocniej wtulając się w kołdrę. Zamknęła oczy, próbując zasnąć, ale sen nie przychodził. W głowie panoszyła się myśl o nadchodzącej randce i serce zaczęło tańczyć.
– Litości! Ja chcę spać! – wymamrotała sama do siebie, ale nie mogła zasnąć. Myśl o spotkaniu R. powodowała przyspieszone bicie serca.


Rozdział 12

Co w trawie piszczy

Późnym popołudniem Joanna zaczęła przygotowywać się do wyjścia.
Stanęła przed lustrem. Jej dwudziestoletnie ciało było kwintesencją piękna i witalności. Nie brakowało jej niczego, szła przez życie pozbawiona kompleksów i lęków. Można było jej pozazdrościć. Nie nosiła ze sobą tego niewdzięcznego tobołka, w którym mieszczą się wstydliwe dla właściciela informacje. Ciężkie walizy trudnych doświadczeń i plecaki wypchane odrzuceniem były jej obce – nie znała ich ciężaru, nie musiała wspinać się z nimi na dziesiąte piętro, robić zakupów czy jeździć tramwajem. Była wolna. Czasem przeżywała jakąś trudność, coś szło nie po jej myśli, ale nie były to rzeczy wywołujące uszczerbek na jej szlachetnej duszy. Wszystko to, co miała i czym była, wypływało z miłości jej rodziców. Nieraz śmiała się z ich „kapcioszkowatej” miłości, ale skąd mogła wiedzieć, jaka dzikość drzemie w ich sercach.
Twarz miała smukłą, oczy szaroniebieskie, nos zgrabny, usta pełne. Jej cera była jasna, delikatna, z niewielką ilością piegów na nosie i policzkach.
Postanowiła zrobić sobie mocniejszy makijaż. Oczy zaznaczyła czarną konturówką, rzęsy podkreśliła maskarą, usta obrysowała ciemnoróżową kredką, wypełniając środek jaśniejszym kolorem. Przyłożyła do ust chusteczkę, by usunąć nadmiar szminki. Następnie nałożyła kolor powtórnie, kładąc na środek warg odrobinę błyszczyku. Usta wyglądały soczyście i ponętnie.
Z głębi szuflady wyciągnęła czarną koronkową bieliznę, perfumami skropiła szyję, nadgarstki i zgięcia kolan. Delikatnie włożyła cienkie rajstopy, uważając, by nie przedziurawić ich paznokciami. Na koniec założyła gładką halkę sięgającą do kolan, a na nią czerwoną, prostą sukienkę zapinaną na plecach. Talię podkreśliła szarym paskiem.
Podobała się sobie – wyglądała kobieco i elegancko. Na nadgarstki wsunęła dwie srebrne bransoletki i wyszła z pokoju.

W tym czasie R. stał w kuchni, pijąc herbatę. Był już gotowy do wyjścia – pachnący, grafitowy i poddenerwowany.
– Chyba zapalę – powiedział, widząc kota wchodzącego do kuchni.
– Daj spokój! – parsknął kocur. – Z takiego powodu chcesz palić?
– Nie wiem, jestem jakiś spięty – odparł R.
– Wyluzuj, chłopie – zaczął Alojzy – to jest natura, rozumiesz? Instynkt. Daj się ponieść – nie graj, nie popisuj się, nie udawaj kogoś, kim nie jesteś. Słuchaj uważnie, nie mów za dużo. Zresztą, co ja mówię, przecież ty jesteś mruk! Patrz, chłoń, delektuj się spotkaniem. Ty będziesz wyluzowany, to i dziewczyna nie będzie spięta, rozumiesz? – to mówiąc, Alojzy porozumiewawczo mrugnął okiem.
– Ja idę na randkę, nie na seks – odparł R.
– To masz wskazówki na przyszłość – zaśmiał się kocur. – A teraz idź już, bo się spóźnisz.
– No to idę – odparł R., wstając z krzesła.
– No to idź! – odpowiedział kocur, idąc w ślad za swym panem. Kocur usiadł na parapecie. Drzwi wejściowe zamknęły się. Słychać było krótką rozmowę R. z ojcem, kroki skrzypiące na śniegu, trzask zamykanych drzwi i warkot silnika. R. odjechał na spotkanie spokojniejszy.
– Pa, kocie! – krzyknął na odchodnym.
– Pa! – odparł kocur zza szyby, patrząc na odjeżdżający samochód.

Joanna weszła do pubu w towarzystwie ciepłego kobiecego głosu nucącego balladę. Smooth jazz delikatnie rozpływał się po sali. Światło było przygaszone, w oknach paliły się świece. W powietrzu czuć było odprężenie. Przy stolikach siedziały zakochane pary hipnotyzujące się spojrzeniem. Na kanapach przesiadywało rozbawione towarzystwo. Co jakiś czas muzyce akompaniował cichy chichot. Było nastrojowo, spokojnie i miło.
R. siedział przy stoliku pod ścianą i dotykał palcami płatków róż. Nagle spojrzał przed siebie. Stała przed nim – piękna, czarująca, kobieca. W dłoniach trzymała małą torebkę. Uśmiechnęła się do niego, ale R. nie poznał jej. Po chwili jego źrenice zaokrągliły się niczym kotu na widok myszy. Wstał onieśmielony .
– To ty... – powiedział cicho.
– Tak, to ja – odparła z uśmiechem. Poczuła, że ryba nabija się na haczyk, na tę tłustą, piękną dżdżownicę, którą była ona. „To takie proste” – pomyślała.
– Proszę, to dla ciebie – odrzekł R., wręczając Joannie bukiet róż.
– Dziękuję, są piękne – odparła, kłując się w palec.
– Auć! – krzyknęła, spijając kroplę krwi z palca.
– Przepraszam – wyszeptał R., biorąc jej dłoń i całując miejsce ukłucia.
Teraz Joanna stała onieśmielona. Ten gest był niezwykle poufały, a jednocześnie bardzo jej się podobał. Rybka postanowiła skubnąć nieco robaczka przed wyłowieniem.
Kiedy pierwsze zakłopotanie minęło, zamówili dzbanek imbirowej herbaty, długo patrząc sobie w oczy.


Rozdział 13

A kuku!

Niedzielny świt, lekko zaróżowiony i rześki, zapukał do drzwi. W powietrzu unosił się mroźny oddech nocy. Drzewa, zmrożone i zszarzałe, przypominały rzeźby. Las wyglądał niezwykle poetycko. Bladoniebieskie niebo nosiło jeszcze ślady gwiazd, na których rano odfrunęły czarownice. Księżyc zwinął się w rogalik i zahaczył o czubek najwyższej góry świata. Z gęstwiny leśnej wyfrunęło stado dzikich wron, rozkrzyczanych i przejętych. Gdzieś w głębi lasu zwierzęta walczyły o przetrwanie, a cichy wiatr przykrywał śniegiem krwawe ślady ich walki. Na widok złocistej kuli słońca, wychodzącej naprzeciw światu, szara sowa wcisnęła się w głąb dziupli.
„Puk, puk” – zastukał ponownie świt. Drzwi uchyliły się, młody gość wszedł i zdjął ze swych ramion błyszczącą pelerynkę. Usiadł wygodnie na krześle, podłożył pod stopy podnóżek i czekał, aż starszy brat – poranek – przyjdzie go zastąpić. W tym czasie zegar z kukułką chrobotał w sieni, dając gospodarzom poczucie błogostanu.

Podczas gdy świt grzecznie czekał na krzesełku, twarde, różowe paznokcie przemierzały trasę od karku, przez włochate piersi, kończąc na pękatym udzie. W pokoju było ciepło i erotycznie. Przez różowe zasłony wdzierało się ciekawskie słońce. Spod atłasowej pościeli co chwilę wystawała to męska, to kobieca pupa. Cichy dźwięk saksofonu z płyty zagłuszało mlaskanie, śmiechy i głośne okrzyki wznoszone od czasu do czasu. Ptaki siedzące na pobliskim drzewie odfrunęły w popłochu.
Mirek i Sandra dawali upust swoim fantazjom, wspomagani pożądaniem. Łóżko trzęsło się na wszystkie strony, poduszki podskakiwały, a sprężyny trzeszczały na potęgę, gotowe wystrzelić kochanków w kosmos.
Gorące wydechy wciskały się szczelinami okien, wychodziły kominem w formie małych hedonistycznych bałwanków. Z dachu sfrunął stary zgorszony gołąb. „Już tam nie będę siedział” – pomyślał, gruchając pod dziobem.
Kiedy krzyki umilkły, a dom przestał parować podnieceniem, ptaki ponownie zleciały się na pobliskie drzewo. Jedne chichotały, drugie zaczęły moralizować, trzecie – słuchały uważnie, wpatrując się w okna domu. Po chwili różowe zasłony rozsunęły się, odsłaniając szczęśliwych kochanków. Słońce wpadło do pokoju z impetem, jak dziecko, które ktoś przyłapał na podsłuchiwaniu. Zimne powietrze wdzierało się do środka przez uchylone okno, przeganiając postosunkowe zapaszki.
Miro wstał z łóżka i poszedł pod prysznic.
– Cholera jasna! – krzyknął, aż ptactwo wzdrygnęło się.
– Co się stało? – spytała zaniepokojona Sandra.
– Co on powiedział? – zapytała sikorka sąsiadkę.
– Nie wiem, za daleko siedzimy – odparła tamta.
– Proponuję przesiąść się bliżej – zaproponował sędziwy gil.
Ptactwo sfrunęło na parapet, przyklejając do szyby zaciekawione dzioby.
– Gumka pękła! – słychać było w odpowiedzi.
– Jaka gumka? Do żucia? – spytał wróbel, przekrzywiając szary łebek.
– Jezus, Maria! – krzyknęła Sandra, wyskakując z pościeli, jak ją Pan Bóg stworzył.
– O Boże! – wyjąkał stary gil, dotykając skrzydłem miejsca, w którym znajdowało się serduszko. – Nie sądziłem, że moje stare oczy podziwiać będą takie widoki – wymamrotał.
– Bezwstydnica! – parsknęła zazdrosna sroka, łypiąc okiem na błyskotki pozostawione na kosmetyczce.
– Cicho! Cicho! Idą! – zawołała sikorka.
– Na pozycje! – krzyknął gil.
W momencie ptaki się rozproszyły. Sikorki zaczęły dziobać słoninę, wróble ziarna w karmniku, sroka odfrunęła w stronę lasu, natomiast stary gil przycupnął na gałęzi, udając, że wygrzewa się w słońcu.
– Ale jak to pękła?! – pytała zdenerwowana Sandra.
– Normalnie, takie rzeczy się zdarzają – odparł Miro.
– Muszę coś sprawdzić – odparła, biorąc torebkę na kolana. Po dłuższym czasie wyciągnęła z niej mały notesik i przewertowała kilka ostatnich kartek. – Cholera, niedobrze – mruknęła cicho.
– Co niedobrze? – spytał Mirek, biorąc z szuflady ręcznik.
– Dziś mam dni płodne – odparła zrezygnowana.
– No to będzie mały Mirek – zaśmiał się. – Teraz nic na to nie poradzimy. Chodź, pójdziemy się wykąpać – zaproponował Miro, obejmując Sandrę ramieniem.
Gdy wyszli z pokoju, ptasia ciżba obsiadła parapet.
– Ależ ci ludzie są dziwni – zaczął stary gil. – Niby wiedzą, skąd się biorą dzieci, ale wciąż ich to zaskakuje.
– To jest natura w czystej postaci – odparła sójka.
Wróble zaśmiały się, zeskakując z parapetu. Sikorki wzbiły się w powietrze, tańcząc radośnie. Gil i sójka przyglądali się ptasim tańcom.
– Ech, młodzi! – zakrzyknął gil.
– Ech, młodzi... – westchnęła sójka.


Rozdział 14

Rozterki

Zmierzch okrył ciemnością wszystkie czające się w sercu powątpiewania. Szybki seks nieoczekiwanie wystawił rachunek do zapłaty – na razie tylko niepewność, ale co potem? Czyżby wolność miała zakończyć się właśnie teraz?
Byle jaka przeszłość i smutna rzeczywistość bidula dopiero od niedawna były wspomnieniem. Sandra pracowała w zakładzie kosmetycznym, gdzie zdobiła paznokcie znudzonym i kapryśnym paniom prezes. Miała realne marzenia – chciała męża, dom, dzieci – ale nie teraz, w wieku dwudziestu jeden lat, kiedy dopiero zaczynała żyć. Czuła, że jej czas jeszcze nie nadszedł, mimo że większość jej przyjaciółek z bidula już dawno została matkami.
Ciasne mieszkanie w bloku bez windy lub w niedogrzanej kamienicy, z krzyczącym dzieciakiem niedającym się wyspać i mężem, nadużywającym alkoholu, stało się ich przeznaczeniem. Krótkotrwałe love story ze zwiędłą różyczką na pierwszej randce i obowiązkowym seksem na brudnej kanapie zastąpiła monotonna, szara rzeczywistość, w której jedyną uciechą był mecz w telewizji z puszką piwa w ręku. No i oczywiście seks – banalny i schematyczny, po którym pojawiał się kolejny dzieciak.
Sandra nie chciała takiego życia. Co weekend bawiła się w dyskotekach, rekompensując sobie smutne, samotne dzieciństwo. Tańczyła, upijała się, chodziła z nieznajomymi do łóżka, trzeźwiała, szła do pracy i tak w kółko. Czasem miała wyrzuty sumienia, ale były to cicho bijące dzwony z bardzo odległej parafii.
Nikt nigdy nie nauczył jej, co jest dobre, właściwe, normalne. W bidulu były to pojęcia względne, wyznaczane samozwańczo przez wychowanków.
Sandra była ambitna, uczyła się z zapałem, mimo że był to zbiór wiedzy do niczego niepotrzebny. Wtedy jeszcze tego nie wiedziała, chwytała się piątkowych ocen jak losów na loterii, byleby tylko uciec od biedy, przeskoczyć ten ciasny, śmierdzący grajdołek i wyjść naprzeciw światu.
Trudno jednak żyć, nie wiedząc, kim się jest ani dokąd się zmierza. Sandra poruszała się pewnie po płaszczyznach, które znała, ale gdyby miała wejść w głąb samej siebie, mogłoby się okazać, że nie ma tam nic prócz ciemności.

Tego wieczoru spojrzała na siebie inaczej niż zwykle. W mocnym świetle lampy dostrzegła plamy na twarzy po samoopalaczu, zbyt mocno wyregulowane brwi i krótkie, osłabione od ciągłego tuszowania rzęsy. Czarne włosy opadały na ramiona – zmęczone i senne, a kilkucentymetrowy odrost kłuł w oczy, jak nigdy. „Jestem brzydka” – pomyślała, patrząc na swoje odbicie. Wszystko, co tworzyło jej piękno, pochodziło z zewnątrz. Ubrania, buty, torebki, różowe paznokcie, mocny makijaż i błyszcząca biżuteria były kolorowym przebraniem przeciętnej dziewczyny o banalnej urodzie. Dlaczego dopiero teraz to spostrzegła? Czyżby lustra do tej pory ją okłamywały? Podobała się mężczyznom, ale zawsze wiązało się to z seksem. Kolorowa laleczka do zabawy na kilka chwil.
Sandra nie rozumiała, że im płytszy związek, tym bardziej będzie nieszczęśliwa. Uparcie i bezrefleksyjnie powtarzała schemat nawiązywania znajomości, rozczarowana ich finałem. Nie wiedziała, bo skąd mogła wiedzieć, że seks jest wisienką na torcie wzajemnych relacji, a nie samym ciastem.
Zrobiło jej się smutno, poczuła się byle jak. Księżyc świecił jej w twarz, obnażając jej brzydotę. Nagle obraz w lustrze rozmazał się. Po policzkach płynęły rozgorączkowane łzy, których nic nie potrafiło zatrzymać.


Rozdział 15

Przed siebie

Kolejny grudniowy dzień przywitał świat szczodrą porcją śniegu. Było pochmurno i zimno. Szare, ciężkie chmury zwisały nad dachami domów, gotowe zrzucić cały ładunek śniegu przez komin. Samochody poruszały się wolno i niezgrabnie, ciągnąc się długim sznurem jeden za drugim. Wycieraczki chrobotały i rzęziły, nie nadążając z czyszczeniem szyb, wśród szumu włączonych nawiewów na przednią szybę, która uparcie nie chciała odtajać. Ślimaczy pochód samochodów zdobiły dźwięki klaksonów. Z każdą następną minutą przybywało sfrustrowanych kierowców. Wszyscy mobilni, elastyczni i punktualni przeżywali istną gehennę. Czy „korpo” będzie wyrozumiałe dla wciąż rosnącego spóźnienia? Zapuszkowani kierowcy chcieli na powrót poczuć się panami losu, ale zima nie dawała za wygraną. Opady wzmagały się, komórki traciły zasięg, samochody tańczyły, zrobił się gigantyczny korek.
Michał przejechał dłonią po wilgotnym czole. „Cholera, za ciepło” – pomyślał, wyłączając ogrzewanie. Był spóźniony – w biurze projektowym miał być piętnaście minut temu, a nic nie wskazywało na to, że sytuacja na drodze się poprawi. „Spróbuję jeszcze raz zadzwonić” – pomyślał, szukając w skórzanym neseserze maleńkiej komórki. Samochód jechał powoli. Michał jedną ręką prowadził, drugą szukał aparatu. Kiedy srebrny telefon nareszcie wyłonił się ze sterty papierów, nagle zatrzęsło całym autem i metaliczny dźwięk zgniatanej puszki dobiegł do jego uszu.

– Jasna cholera! – zawołał Michał, widząc maskę swojego samochodu wgniecioną w tył innego. – Tego mi jeszcze brakowało – wymamrotał, zaciągając hamulec ręczny.
Samochód przed nim także się zatrzymał. Wysiadła z niego ładna brunetka – wściekła jak osa.
– Co pan do cholery wyprawia?! – wykrzyknęła na powitanie. – Nie umie pan jeździć?
– Przepraszam najmocniej, zagapiłem się – odpowiedział. – Proszę się nie martwić, pokryję wszystkie koszty.
– Dobrze, zjedźmy na pobocze, żeby nie tamować ruchu – odpowiedziała brunetka, otulając się futrem.

Michał i tajemnicza brunetka w pośpiechu spisali protokół
– Proszę się nie martwić, ubezpieczenie pokryje koszty naprawy – odezwał się Michał, próbując rozładować napiętą atmosferę.
– No cóż, mam nadzieję – odparła beznamiętnie.
– Do widzenia – odrzekł. – Szkoda, że poznaliśmy się w takich okolicznościach.

Oboje wsiedli do swoich samochodów. Brunetka ruszyła z piskiem opon, chcąc jak najszybciej włączyć się do ruchu. O mało nie wpadła w poślizg – widać, bardzo jej się spieszyło.
Michał odczekał chwilę w samochodzie. Chciał ochłonąć, uporządkować myśli, zastanowić się, co ma robić. Przypomniał sobie, że miał zadzwonić.

– Halo? Jarek? Co z naszym spotkaniem? Utknąłem w korku, nie wiem, czy za godzinę dojadę – zaczął. – Jak to odwołane? Dlaczego? Ach, wypadek! Poważny? A, to całe szczęście. To kiedy się spotykamy? W środę. No, dobrze – odparł. – W takim razie widzimy się pojutrze.

Michał zastanowił się przez chwilę. Światła miał nieuszkodzone, mógł jechać dalej. Ze schowka samochodowego wyjął mapę, przejrzał ją dokładnie i pomyślał: „W takim razie jadę nad morze”.
Samochód zjechał na przeciwległy pas, kierując się na autostradę. Chmury przerzedziły się, odsłaniając piękne, błękitne niebo. Złociste słońce przyszło na ratunek światu, ogrzewając je swoim bladym ciepłem. Samochód jechał przed siebie, zostawiając za sobą zdezorientowane kilometry.


Rozdział 16

Pogaduchy

– Cześć, masz chwilę? – spytał zachrypnięty kobiecy głos.
– Teraz nie, spieszę się na wykład – odpowiedział matowy alt.
– A wieczorem znajdziesz? – ponownie spytała kobieta.
– Tak. Możemy spotkać się w Barze Mlecznym? Będę po 17.00.
– Dobrze, do zobaczenia – ucieszyła się tamta.
– To cześć – odpowiedziała znużonym głosem Joanna.

Aśka przemierzała śliskie chodniki, najszybciej jak mogła. Było to karkołomne zadanie, zważywszy na tłum spieszących się do pracy przechodniów i ciężką teczkę rysunkową, którą miała na ramieniu. Buty ślizgały się po oblodzonym betonie, hamując gwałtownie na szaroburym piachu. Chodniki, krzywe i strome, przyglądały się drgającej ludzkiej fali z perfidnym uśmiechem. Wyścig z czasem przybrał formę groteskowego maratonu, z którego nikt nie wychodził zwycięsko. Przekrzywiona czapka, rozplątany szalik, przemarznięta twarz, złamany obcas czy bolesny upadek na betonowym chodniku – były to codzienne trofea zimy, gromadzone licznie w wielkiej lodowej szkatule.
Ludzkość od wieków dostarczała jej tak wielu uciech, że zaaferowana traciła rachubę czasu. Z rozbawienia wyrywało ją parzące marcowe słońce i bura kukła topiona w rzece. Póki co, cieszyła się widokiem małego, bladego słoneczka, które nic nie mogło wskórać. Widząc jego syzyfową pracę – dmuchała mu bezczelnie w twarz, śmiejąc się do rozpuku.
– Czekaj, ty zołzo! – wołał do niej anemiczny maluch, który z każdym dniem nabierał coraz więcej sił. Za parę miesięcy rozgromi jej majdan z wielkim hukiem, zostawiając po zimowym królestwie jedną wielką mokrą plamę.

Ale zima trwała w najlepsze, na uczelni panował przedświąteczny jazgot – ciżba trzęsła się z radości na myśl o napełnieniu sobie brzuchów pysznościami i bezczelnym mitrężeniu czasu. Studenci wybiegli tłumnie na schody, by z upodobaniem masochisty zatruwać sobie płuca tytoniem najgorszej jakości. Kłęby dymu wirowały w powietrzu, osiadając na ubraniach, włosach i zębach. Kobiety śmiały się, mężczyźni żartowali, częstując panie papierosem. Wokół unosił się duch młodości – lekkiej, spontanicznej, zachłyśniętej dorosłością.
W radosnym gwarze przeplatały się uczelniane anegdoty o kadrze profesorskiej i mocno ubarwiane relacje z niedawnej imprezy. Salwy śmiechu zrzucały śnieg z blaszanych dachów, który spadał zawsze na najbardziej sfrustrowane osobniki. Wściekłe starsze panie odgrażały się młodym, ubolewając nad coraz gorszą „młodzieżą”.
Kilka osób z tłumu oblegającego schody rozpoznało Aśkę.
– Hej! Aśka! Tu jesteśmy – wykrzyknęła rudowłosa piękność o alabastrowej twarzy.
Była to Kaśka – najlepsza przyjaciółka Aśki. Obok niej stali: Małgośka-kujon, Wiktor-prawiczek i Marcin-dusza towarzystwa.
– Witajcie! – odrzekła jakby z rozpędu, myślami będąc zupełnie gdzie indziej.
– A to co? Prace dla starego? – spytał Marcin, wskazując na teczkę.
– Tak, chcę to zaliczyć jeszcze przed sesją – odparła Aśka.
– Fiu, fiu, ambitnie! – zakrzyknął rozbawiony, wpuszczając w płuca substancje smoliste. – Nie ma to, jak sobie strzelić w płucko – zaśmiał się głośno, puszczając do Aśki oczko.
– A wy co tu jeszcze robicie? Nie ma wykładu? – wypytywała Aśka.
– Oczywiście, że wykład jest, ćwiczenia też są – odparł nosowym głosem Wiktor. – Ale nie z profesorem. Doktorek ma zastępstwo – wiesz, musi się wykazać.
– Jakby mógł, to by staremu wszedł w... – Kaśka urwała, widząc przed sobą osobę, o której przed sekundą niezbyt pochlebnie się wypowiedziała.
– Witam serdecznie moją ulubioną studentkę! – powiedział chuderlawy mikrus w grubych okularach. – Mam nadzieję, że jest pani przygotowana na zajęcia – nie omieszkam sprawdzić.
– Witam pana doktora – odparła Kaśka bledsza od kredy. – Ale kolokwium jest dopiero po świętach.
– Może tak, może nie – odparł doktorek, uśmiechając się tajemniczo. Do zobaczenia na zajęciach – odrzekł, opuszczając grupkę skołowanych przyjaciół.
– Ale mściwy sukinkot – wyszeptał Marcin.
– Cholera jasna! – krzyknęła Kaśka. – Dziś jestem totalnie nieprzygotowana, a wykorzystałam już wszystkie nieobecności. Założę się, że będzie mnie pytał!
– Tego jestem pewien – odparł Marcin rozbawiony.
– Nie martw się – powiedziała Aśka. – Pomożemy ci jakoś.
– Ale jak? – spytała Kaśka.
– Normalnie, razem z Gośką będziemy go zarzucać pytaniami. Zresztą Gocha jak zwykle jest przygotowana, więc może nawijać.
– Nie wiem, czy to przejdzie. Doktorek zaraz zwęszy pismo nosem – odparła Kaśka.
– Spokojnie, damy radę – powiedział Marcin, obnażając w uśmiechu piękne białe zęby.
Studencka brać zaczęła wchodzić do środka, zostawiając na zewnątrz tonę dymiących niedopałków. Siwy dymek cienką smużką leciał do góry, mijając w oknie na pierwszym piętrze wychudłą twarz młodego doktoranta, który zza firanki wpatrywał się uparcie w rudą dziewczynę.


Rozdział 17

Wielki błękit

Morze było spokojne. Ciche fale zlizywały z piasku zmrożony śnieg, zostawiając po sobie wilgotne ślady. Tysiące małych, słonych języków wylewało na plażę niekończące się żale. Molo, przykryte cienką warstwą śniegu, tonęło we mgle i mroku. Zmierzch obsiadł dachy wszystkich domostw, zaglądając dyskretnie przez okna.
W jednych panowała przedświąteczna atmosfera – słychać było gwar rozmów i wesołe nawoływania. Stara porcelanowa zastawa i rodzinne srebra czekały cierpliwie w zabytkowej serwantce. Po miesiącach ciszy wypełnionej chrobotaniem kornika wyjdą z szuflad i półek odświętnie wypolerowane.
W innych – mrugał plazmowy telewizor, huczały podniesione głosy, a rozpieszczone dzieci siedziały w swoich pokojach, zajęte po stokroć lepszą, wirtualną rzeczywistością.
Zmierzch przyglądał się wszystkim domom. Otulał je opiekuńczo ciemnym płaszczem, chcąc dać wytchnienie i odpoczynek. Dla wszystkich był jednakowo szczodry i cierpliwy. Nie rozumiał, dlaczego ludzie przepędzają go sztucznym światłem, narzekając później na zmęczenie.
Grudzień miał się ku końcowi, wszyscy czekali już tylko na święta. Dziecięce marzenia o słodkich piernikach, czerwonym Mikołaju i górze prezentów mieszkały w najbardziej zatwardziałych sercach. Zmierzch rozsiadł się na dobre, gdy na parking przy plaży wjechał sportowy samochód z lekkim wgnieceniem z przodu maski. Wysiadł z niego łysy mężczyzna w czarnym płaszczu. Na nosie połyskiwały mu okulary. Mężczyzna zbiegł drewnianymi schodkami na molo i oparłszy się o balustradę, głęboko westchnął.
„To była długa podróż” – pomyślał Michał, czyszcząc chusteczką zaparowane szkła.
Dokładnie dwadzieścia lat temu wszystko zaczęło się w tym miejscu. Tu poznał Beatę – swoją wielką miłość.
Lato było wtedy upalne. Niebo bez żadnej chmurki raczyło wczasowiczów gorącym, złocistym słońcem. Skóra nabierała pięknego brązowego koloru, włosy jaśniały, w oczach odbijało się niebo. Letnie sukienki tańczyły wśród pożądliwych spojrzeń, powabne i pełne beztroski. Nad stoiskiem z gruszkami latały nachalne osy, spijając sok z niekupionych owoców.
Brzęczące kramiki ustawione wzdłuż głównego deptaka kusiły turystów pstrokacizną. Kolorowe banialuki wirowały przed oczami najmłodszej, zahipnotyzowanej klienteli.
Tego dnia było upalnie i wietrznie. Na plaży pozostali najwytrwalsi, reszta chłodziła się w klimatyzowanych salach, pijąc mrożone napoje. Wracając z plaży, Michał udał się na molo. Wyglądało przepięknie – biel desek kontrastowała z błękitem nieba i granatem morza. Gdzieniegdzie na ławkach siedzieli ludzie w słomkowych kapeluszach i czapeczkach z daszkiem, wachlując się od czasu do czasu gazetą. Uwagę Michała zwróciła piękna młoda kobieta opierająca się o balustradę. Miała długie blond włosy, wirujące na wietrze niczym baletnice. Ubrana była w krótką pastelową sukienkę w białe groszki. Na głowie miała duży jasny kapelusz, przewiązany kolorową wstążką. Nagle silny podmuch wiatru porwał jej z głowy kapelusz, wrzucając go do morza. Chcąc go wydostać, dziewczyna nieostrożnie przechyliła się do przodu, wpadając do wody z wielkim piskiem. Michał rzucił się na pomoc, ściągając w biegu biały t-shirt. Woda zawrzała, z głośnym sykiem, gasząc jego rozpalone ciało. Michał odholował piękną nieznajomą na brzeg, wśród braw i wielu zaciekawionych spojrzeń. Kiedy zmęczeni dopłynęli do brzegu, wielkie ołowiane imadło wzajemnej fascynacji spadło bezgłośnie na ich głowy, powodując uczuciową dezorientację. Siedzieli tak dłuższą chwilę, uśmiechając się do siebie. Słowa nie przechodziły przez gardło, czekając na właściwy moment. Milczenie spoczęło na ich ustach zaciekawione rozwojem sytuacji.
– Dziękuję – powiedziała w końcu dziewczyna – uratował mi pan życie.
– Nie ma za co – odparł Michał. – Służę ramieniem.
– O, dziękuję. Jestem jeszcze trochę oszołomiona.
– Ja też – odparł Michał, lekko się uśmiechając.
Oboje wstali. Wiatr smagał ich twarze gorącym powietrzem, drobiny piasku unosiły się w powietrzu niczym miniaturowe trąby powietrzne.
– Muszę już iść – powiedziała dziewczyna.
– Tak, rozumiem – odparł Michał. Widząc jej oddalającą się postać, krzyknął. – Hej! Jak masz na imię?
– Beata – odkrzyknęła dziewczyna, machając mu dłonią na pożegnanie. – A ty?
– Michał! – zawołał.
Michał spojrzał w niebo – było czarne. Z jego niezbadanych głębin spadały na ziemię zimne płatki śniegu. Przejmujący chłód przeszył jego ciało. Michał otulił się płaszczem, poprawił szal, rzucając ostatnie spojrzenie na piękne białe molo, przykryte ciszą mgły i mroku.


Rozdział 18

Noworoczna obietnica

Pierwszy dzień stycznia zaskoczył wszystkich odwilżą. Śnieg spływał brunatnymi płatami, obnażając krzywe chodniki i spękaną jezdnię. Nowe, a jednak stare, działało na wszystkich przygnębiająco. Nic, oprócz daty, nie zmieniło się w ciągu nocy. Bajka: „Od jutra wszystko będzie inaczej”, okazała się bujdą.
Grube dziewczęta nie brały się za odchudzanie, a chuderlawi młodzieńcy nie podchodzili do obiektu swoich westchnień, brzydkie nie stawało się ładne, a głupie – mądre. Nic samo z siebie nie zmieniało swej natury ani kształtu. Ludzkość zastygła w oczekiwaniu na deus ex machina, wymachując nerwowo sztucznymi ogniami, ale cud się nie zdarzył. Nie pomogły nawet petardy – głośne i nieznośne niczym warkot kosiarki o szóstej nad ranem.
Brudna woda lała się ulicami, wpadając w metalowe gardziele studzienek kanalizacyjnych. Pod stopami rzęził roztopiony śnieg, zabarwiony na brązowo. Wilgotny, ciepły wiatr szarpał gałęziami, popychając bez wytchnienia stalowe, ciężkie chmury. Po niebie szybowały, smagane deszczem, czarne kruki.
Ludzkość obudziła się z potwornym bólem głowy, szukając ulgi w kwaśnej wodzie z ogórków. Przyroda, zmarginalizowana i przytłoczona osiedlową architekturą, wyglądała nad wyraz żałośnie. Zielone z założenia miejskie skwerki tonęły w błocie. Gdzieniegdzie stały chude, młode drzewka odrapane pazurami niewyżytych czworonogów. Posadzono je w miejscu pięknych, starych kasztanów, wyciętych bezmyślnie za sprawą twardogłowych urzędników.
Na wytartej gołej ziemi sterczały poskręcane kiszki psich i kocich odchodów we wszelkich możliwych kolorach i konsystencjach. Obrzydliwa zwierzęca kloaka stała się wizytówką miejskich podwórek i skwerków. Na nikim nie robiło to już wrażenia – byleby nie wdepnąć.

Joanna rozmyślała. Wiele rzeczy potoczyło się nie tak, jakby chciała. Prace zaliczeniowe nie spodobały się profesorowi. Pierwszy raz zobaczyła u niego wyraz politowania i – jak sądziła – pogardy. Może wybrała niedobry moment – przedświąteczny harmider nie sprzyjał skupieniu. Uczelniane korytarze pełne były nachalnych studentów – żebrzących i upierdliwych. Dziekanat pękał w szwach, czuć było napięcie.
Profesor siedział w swoim fotelu – był wyraźnie zmęczony. Dłonie lekko drgały, przyciskając do ust wysłużoną fajkę.

– Witam panią, proszę siadać – rzekł profesor, patrząc na żółtą tarczę starego zegara wiszącego na ścianie.
– Dzień dobry panie profesorze – odparła entuzjastycznie.
Była pewna, że zaliczenie przed sesją jest czystą formalnością. Wiedziała, że profesor darzy ją sympatią.
– Proszę pokazać, co pani przygotowała – rzekł profesor, odrywając wzrok od ściennego zegara.
– Oto moje prace – odparła z dumą, rozkładając je na stole.
Z twarzy profesora zniknął uśmiech. Twarz zrobiła się posępna.
– Proszę pani, ale co to ma być? – zapytał oschle.
– To są moje prace na zaliczenie – odparła niepewnie.
– Proszę szanownej pani, nie zrozumiała pani tematu, technika także pozostawia wiele do życzenia – rzekł profesor, marszcząc brwi.
– Rozumiem – odparła zupełnie zbita z tropu. Joanna nie rozumiała nagłej przemiany profesora, nie wiedziała skąd ta nagła niechęć i oschłość. – Czy mam je poprawić?
– Koniecznie! Niech się pani jeszcze raz nad tym zastanowi. Proszę się nie spieszyć – dodał nieco łagodniej.

Wstała, włożyła do teczki prace, pożegnała się i wyszła. Była zdruzgotana – pewność siebie i dobre samopoczucie uleciały niczym dym ze zgaszonej świecy. Nie rozumiała tego, co się stało – cóż miał znaczyć ten nagły kaprys? Zmęczenie, starość czy ukryta mściwość, bawiąca się młodzieńczą naiwnością? Była zbyt młoda. Skąd mogła wiedzieć, jakie myśli kryją się w głowie profesora?

Na spotkanie z Sandrą szła w kiepskim humorze. Była zmęczona długim dniem, nogami ślizgającymi się po chodniku, ciężką teczką i profesorem. Żołądek dopominał się jedzenia, burcząc od czasu do czasu.
– O, cześć! Fajnie, że jesteś – zawołała Sandra, widząc podchodzącą do stolika Aśkę.
– No hej – odparła tamta bez entuzjazmu.
– Napijesz się czegoś? – spytała Sandra.
– Nie, jestem głodna – odparła znużonym głosem Aśka. – Chciałaś się ze mną spotkać – w jakiej sprawie?
– Tak ogólnie, chciałam pogadać. Wiesz, dawno ze sobą nie rozmawiałyśmy, nie odbierałaś ode mnie telefonów...
– Byłam zajęta – ucięła tamta.
– No tak, ale wiesz – byłyśmy na fajnej imprezce, poznałyśmy fajnych facetów, nie? – ciągnęła Sandra, głośno żując gumę.
Jej szczęki poruszały się miarowo – raz w jedną, raz w drugą stronę, przywołując na myśl koźlęta zjadające trawę.
– Wiesz, nie mam za bardzo nastroju na tę rozmową – odparła Aśka.
– Szkoda – odparła Sandra nieco urażona. – Myślałam, że jesteśmy przyjaciółkami.
– Przyjaciółkami? – zapytała Aśka z niedowierzaniem. – Nie obraź się, Sandro, ale chyba mylisz pojęcia.
Sandra, choć była niebo gruboskórna, zrozumiała aluzję i, zrobiwszy kwaśną minę, wycedziła przez zęby:
– Czyli cały czas udawałaś?
– Co miałam udawać? – spytała studentka, patrząc wygłodniałym wzrokiem na kluski w polewie truskawkowej, leżące na sąsiednim stoliku.
– No, ten, że jesteś moją koleżanką – odparła tamta z wyrzutem.
– Nie bierz tego do siebie, Sandra. Miałam ciężki dzień – odparła spokojnie.

Aśka nie lubiła ludzi, którzy jej się narzucali. Znajomość z Sandrą traktowała niezobowiązująco. Oprócz kilku wizyt w salonie kosmetycznym, w którym pracowała Sandra, i przypadkowego spotkania w pubie – nie łączyło je absolutnie nic. Były z dwóch różnych światów – Sandra była dziewczyną po przejściach, szukającą ciepła i bliskości w najbardziej niesprzyjających warunkach. Aśka – była niezależna, trochę rozpieszczona i ambitna. Miała kochających rodziców, bezpieczny dom i świetlaną przyszłość. Nie potrzebowała ani nie pragnęła przyjaciół, bo zawsze ich miała. Nie rozumiała też, czym jest samotność.

– Myślałam, że się lubimy, że będziemy się częściej widywać – ciągnęła Sandra.
– Słuchaj, niczego ci nie obiecywałam. Jesteśmy tylko znajomymi – ucięła Aśka. – Muszę już iść. Cześć.
– Cześć – wymamrotała Sandra.

Przed chwilą jej wyimaginowana przyjaciółka wylała na nią kubeł zimnej wody. Cyniczny chłód zgrzybiałego profesora odbił się rykoszetem. Sandra siedziała oniemiała. Myślała, że spędzi miło czas, popijając herbatkę z rumem w towarzystwie koleżanki. Różowe pazury bębniły po stole, a rozbiegane spojrzenie próbowało się uspokoić. Tak bardzo chciała mieć ją dla siebie. Wymyśliła sobie przyjaciółkę od serca jeszcze w bidulu i wierzyła, że fantazja w końcu się urzeczywistni. Tyle chciała jej powiedzieć – że się zakochała i chyba jest w ciąży, że z Mirkiem czuje się w końcu bezpiecznie. Niepewność przeplatała się z radością i tymi uczuciami chciała się podzielić. Ale przyjaciółka nie chciała być przyjaciółką i odeszła.
– Nie będę się denerwować – wymamrotała Sandra, wypuszczając powietrze – to moja noworoczna obietnica.


Rozdział 19

Zdobycz

Dni świąteczne upłynęły R. na leniwej konsumpcji tłusto-słodkich potraw w towarzystwie rodziny, czytaniu zaległych książek i głaskaniu namolnego kota. Jeśli chodziło o Alojzego – był niezwykle roszczeniowy, dopominał się o zainteresowanie praktycznie bez przerwy. Stary pieszczoch lubił kręcić się wokół swego pana – siadał na jego stopach, gdy ten zmywał naczynia, ocierał się o łydki, muskając ogonem odkryte ciało. Lubił kłaść się obok, dotykając łapkami dłoni, nóg lub twarzy. Często bezpardonowo wchodził na czytaną książkę, zasłaniając ciałem cały tekst. Mruczał wtedy wniebowzięty, zadowolony z uprzywilejowanej pozycji, jaką miał w domu.
R. sylwestra spędził razem z braćmi. Po ich wyjeździe zabrał się za porządkowanie leżących w różnych miejscach butelek i kieliszków – śladów porządnej męskiej popijawy. Mimochodem zerknął na kota. Alojzy wpatrywał się w niego z miną sfinksa.

– No co? – spytał R. – Czemu się tak wpatrujesz?
– Nie wiesz? – zapytał kot.
– No, nie wiem – odparł R.
– Nie dbasz o zdobycz – odrzekł kot z wyrzutem. – Ktoś może ci ją sprzątnąć sprzed nosa.
– O czym ty mówisz? – spytał R. zdziwiony.
– Nie spotykasz się z nią, nie dzwonisz – zaczął wyliczać kocur, ale R. przerwał mu w pół słowa.
– Bo prosiła, żebym nie dzwonił, jest zajęta – odparł R. zirytowany.
Kot przewrócił ślepiami.
– I ty w to wierzysz? Nie wiesz, że właśnie wtedy masz szczególnie się nią interesować? Musisz do niej dzwonić, pytać, co u niej, adorować ją, wspierać i na końcu uwodzić. Być zarazem ojcem, matką i przyjacielem – oczywiście z zachowaniem odpowiednich proporcji – zakończył kot.
– Jakich proporcji? – dociekał R. zdumiony.
– Zapamiętaj jedno: za kobietą się biega, rozumiesz? Bo znajdzie się bardziej gorliwy od ciebie. A teraz daj mi jeść, bo mnie zmęczył ten wywód. To rzekłszy, Alojzy pobiegł do kuchni, przystając obok swoich dwóch wysłużonych misek.

R. nie powiedział tego na głos, ale przyznał kotu rację. Słyszał wielokrotnie od braci, że kobiety to zupełnie inna materia. Wysłuchiwał tego z kpiącym niedowierzaniem, że niby braciszkowie uświadamiają mu rzeczy, o których nie ma pojęcia, ale teraz zdał sobie sprawę, że mieli rację.

„No świetnie” – pomyślał R., biorąc do ręki książkę – „nawet kot wie lepiej”. Po przewertowaniu kilku stron R. odłożył ją z powrotem na półkę. Wziął do ręki telefon i wykręcił numer Aśki. Zajęte. Po godzinie spróbował jeszcze dwa razy, ale telefon ciągle informował o trwającej nieprzerwanie konwersacji. Zrezygnowany odłożył słuchawkę.
„Dziwne. Ciekawe z kim tak długo rozmawia?” – zastanawiał się R.
Nie wiedział, że numer zajmował Marcin, zasypujący Aśkę przezabawnymi historyjkami, śmiejąc się przy tym głośno i perliście. Joanna czuła do niego coraz większą sympatię. Owszem, narzucał jej się, ale robił to tak urokliwie, że wybaczała mu za każdym razem. Zresztą, jak tu nie lubić duszy towarzystwa? Ta empatia, to przyjacielskie, pełne ciepła przytakiwanie. Brak jakichkolwiek aluzji, podtekstów, niejasnych zamiarów. Joanna otwierała się przed nim niczym tulipan na wiosnę. Ufała mu, znali się przecież nie od dziś. Po skończonej rozmowie usiadła zadowolona – wszelkie smętne myśli związane z profesorem stały się odległym wspomnieniem.
„Fajny jest ten Marcin” – westchnęła muszka, siadając na środku pajęczyny.


Rozdział 20

Niespodzianka

Kalendarz Michała w połowie rozpisany, z mnóstwem żółtych samoprzylepnych kartek w środku, leżał na biurku. Jego brązowa lakierowana okładka lśniła zimowym, ostrym słońcem, wpadającym ukradkiem przez szpary źle zasuniętej rolety.
Styczeń siedział już na walizkach, niecierpliwie czekając na zmiennika. Miał dość ludzkiej niewdzięczności obwiniającej go o gwałtowny wzrost cen – zwłaszcza benzyny i papierosów. Za chwilę miał nadejść luty – szybki, obrotny chłopak w ciepłych Relaksach. Zawsze przynosił w pakiecie dłuższe, jaśniejsze dni przepełnione mrozem i coraz cieplejszym słońcem. Miał na sobie oddech wiosny i nigdy sztucznie nie przedłużał swojej obecności. Nie jakieś tam ciągnące się jak flaki z olejem trzydzieści jeden dni, ale konkretne dwadzieścia osiem. Był bardzo akuratny i ludzie go za to lubili. Z chęcią zmieniał zblazowanego poprzednika, pędząc jak szalony w stronę pachnącego ziemią marca.

Michał wziął do ręki pękaty terminarz, kiedy drzwi do pracowni otwarły się na oścież, z hukiem uderzając o stojące najbliżej biurko. W progu stała Ona – piękna brunetka z nieszczęsnej stłuczki.

– To pan?! – spytała wyraźnie zaskoczona.
Podeszła do niego bliżej, ignorując inne osoby będące w pracowni.
– Dzień dobry, nazywam się Aldona Jaśniewska. Chciałabym, żeby wykonał pan dla mnie projekt – oznajmiła głosem nieznającym sprzeciwu.
– Dzień dobry, nazywam się... – zaczął Michał, ale brunetka przerwała mu.
– Wiem, wiem, jak się pan nazywa – odparła z uśmiechem. – Rozmawiałam z pana szefem i wszystko już ustaliłam. Chciałabym tylko uzgodnić z panem termin spotkania. Pasuje panu przyszły tydzień?
– Przykro mi, ale wolne terminy mam dopiero w marcu – odparł spokojnie Michał.
– Ale pana szef zapewniał mnie – zaczęła poddenerwowana – że żadnego problemu nie będzie.
– To nie jest mój szef – tylko wspólnik – wyjaśnił Michał. – Proszę zostawić wizytówkę, skontaktuję się z panią.
– Dobrze – odparła urażona, szukając jej w torebce.

Reszta współpracowników, a byli to sami mężczyźni, udawała, że pracuje. Znad biurek i stołów kreślarskich co jakiś czas unosiły się zgłodniałe spojrzenia. Kiedy brunetka wyszła, w pracowni zawrzało.

– Niezła dupa! – zakrzyknął Jarek, przygryzając zębami czarny cienkopis.
– Daj spokój – odezwał się pan Andrzejek – wygląda na jędzę.
– Moim zdaniem – zaczął mężczyzna w okularach – to nerwowa, lekko histeryczna, niezaspokojona seksualnie wyemancypowana feministka. Albo nie – jest w trakcie rozwodu, dlatego z łatwością się irytuje. Pragnie szybkiego numerka, więc szuka tam, gdzie siedzi skumulowany testosteron. Uwodzenie w pubach już ją nudzi – dlatego teraz dla odmiany szuka intelektualisty. Kto wie – może po ostrym rżnięciu ma ochotę na intelektualne dysputy? Jedno jest pewne – w oko wpadł jej nasz cichy i skromny kolega – to mówiąc, wskazał na lekko rozbawionego Michała, bawiącego się wizytówką. Nie ma większej satysfakcji, niż wykrzesać demona seksu w najbardziej pospolitym osobniku.
– Dziękuję ci, Arturku – powiedział Michał – bardzo pięknie nam to wszystko objaśniłeś.
– Ależ proszę bardzo – odparł zadowolony z siebie okularnik
– Te, Freud! Zazdrościsz, co? – zapytał kpiąco Jarek.
– Nie słuchaj ich Michał – wtrącił się pan Andrzejek. – Gadają bzdury, bo jeszcze nie spotkali prawdziwej kobiety, tylko same, za przeproszeniem… – po czym urwał.
– E, panie Andrzejku! – zawołał Jarek, kiwając złowróżbnie palcem. – Nieładnie!
– Uważaj na modliszki, Michał – powiedział pan Andrzejek, wychodząc z pracowni. – I na głupich kolegów – dodał cicho pod nosem.

Michał wyobraził sobie scenę pikantnego seksu z piękną brunetką we wszystkich możliwych konfiguracjach. Przez przymknięte powieki przeleciały soczyste obrazki rodem z Kamasutry. Po chwili wyobraźnia podsunęła mu wizję wspólnego poranka – z dialogiem, który się nie kleił, charakterami, które w żaden sposób do siebie nie pasowały, i wyrzutami sumienia dudniącymi niczym puste beczki. Michał otworzył oczy, jeszcze raz obrócił w palcach wizytówkę i wrzucił ją do szuflady.




Komentarze