Rozdziały 21-29

Rozdział 21

Rywale. Historia liska chytruska

Nazajutrz R. miał zamiar wybrać się do Joanny bez zapowiedzi – postanowił zrobić jej niespodziankę. Wychodząc, zobaczył Alojzego kontemplującego ciepło. Czerń futra lśniła naładowana pozaziemską energią światła słonecznego. Kocur ładował akumulatory, włączywszy ciche vibrato.

– Tylko nie zapomnij o kwiatach – powiedział kocur, nie otwierając oczu.
– Czy ktoś cię, kocie, pytał o zdanie? – zapytał R.
– No co się złościsz? – spytał kot.
– Nie wtrącaj się nieproszony – odparł R.
– Chciałem ci tylko pomóc – wymamrotał lekko naburmuszony kot.
– Nie potrzebuję, żebyś mnie niańczył – wypalił R.
Alojzy otworzył oczy – jego piękne zielone ślepia zalśniły. Po chwili lekko je zmrużył, uniósł do góry pyszczek i ostentacyjnie wyszedł z pokoju.
„Acha, strzelił focha” – pomyślał R. – „A niech idzie – strasznie się ostatnio zrobił przemądrzały”.
R. zabrał z kuchennego stołu kluczyki do samochodu, ogarnął spojrzeniem mieszkanie, po czym wyszedł z domu.
Słońce grzało coraz mocniej, topiąc lodowe królestwo bez najmniejszego żalu. Las wypełniało ptasie przekomarzanie i słodkie trele zwiastujące rychłe przyjście wiosny.
R. wsiadł do samochodu. Był w doskonałym humorze – razem z ojcem mieli dużo zleceń, sezon zimowy był dla niego bardzo pomyślny. Klienci polecali ich znajomym i teraz trudno było mu się wyrwać nawet w weekend. Rzadziej widywał się z Asią, ale sądził, że niczego to nie zmienia. Podobała mu się i nadal był nią zainteresowany, tyle że nie miał dla niej zbyt wiele czasu.
Włączył radiostację. Słodki kobiecy głos śpiewał o miłości. Jazzowe nutki podskakiwały na tylnym siedzeniu samochodu niczym małe grzybki. No tak! Przecież to Anita Baker i ten sam utwór, który rozbrzmiewał na ich pierwszej randce. R. uśmiechnął się na myśl o tej pierwszej kłopotliwej rozmowie i jeszcze bardziej krępującej ciszy, kiedy oboje próbowali tuszować wszystko śmiechem. R. pamiętał, jak go wtedy oczarowała. R. był skryty, nie powiedział jej tego. Dużo pracował i uważał, że jeden SMS dziennie, czasem rozmowa – w zupełności wystarczają. Ale mylił się. W czasie gdy jemu wystarczały zdawkowe wiadomości, ona zachodziła w głowę, co się takiego stało, że stracił nią zainteresowanie. Nie biegał za nią, nie narzucał się, nie wystawał na uczelnianych schodach z kwiatami w zębach. Gdy prosiła, by nie dzwonił, nie robił tego. Nie wypytywał, po prostu czekał. I to był błąd. Ta sama sytuacja była interpretowana na dwa różne sposoby. Ciasna strużka nieporozumienia pogłębiała się. On myślał, że wszystko jest w porządku, ona już nie. Nie trzeba było długo czekać, by pojawił się ten trzeci.

Marcin doskonale wiedział, co robi. Rozszyfrował kobiece mechanizmy już w liceum. Był wtedy brzydki i mały, dlatego dziewczęta traktowały go jak kumpla. Miały kolejną psiapsiółę, tyle że w spodniach. Nie wiedziały, że wpuściły do kurnika małego rudzielca.
Lisek słuchał i kodował. Co lubią kurki, a czego nie. Czego oczekują i jak on ma się zachować. Że kwiaty, że nastrój, że wydzwanianie, że „nic” znaczy wszystko.
Lis chłonął wiedzę, napawając oczy widokiem cycatych, naiwnych kurek, które przyzwyczajone jego obecnością przestały się krępować. Z czasem lisek zaczął się zmieniać. Urósł, zmężniał, zaczął się golić. Podziękował psiapsiółkom za gościnę i opuścił kurnik. Jego kieszenie zaczęły wypełniać papierosy, zapalniczka i gumy do żucia. Dziecięcy pokoik zamienił się w miniharem, w którym lisek dogłębnie poznawał dusze i ciała napalonych kokoszek. Rudzielec mógł sobie używać do woli, chętnych było aż nadto.
Do uwodzenia wykorzystywał całą kurnikową mądrość. Wiedział, co powiedzieć i kiedy. Wydzwaniał, SMS-ował, kupował kwiaty i wino. Nie dawał za wygraną – gdy ona uciekała, on udawał, że ją goni. Z czasem odkrył, że koszty zaliczenia czy rozkochania w sobie panny można zredukować do minimum.
„Jesteś piękna” – w momencie koleżanka rumieniła się niczym piwonia w czerwcu. „Nigdy nie spotkałem tak wyjątkowej dziewczyny” – i już klasowa okularnica dawała do odpisania wszystkie zadania domowe.
Na studiach lisek miał trochę trudniej, bo dziewczyny były mniej naiwne, ale ponieważ mechanizmy były ciągle te same, więc uznał, że wszystko jest tylko kwestią czasu. Nie mylił się.
Początkowo Marcin nie interesował się Joanną – miał przejściową dziewczynę, więc był zajęty. Kiedy jednak znajomość się skończyła, postanowił urozmaicić swoje erotyczne doświadczenia o romans z koleżanką z grupy. Wykorzystał pierwszy kryzys w związku zakochanych, wcielając się w rolę empatycznego przyjaciela. Podwinął rudą kitę, sadowiąc się wygodnie na krześle. Wziął do ręki telefon.
– Halo, Asiu? Wbijam do ciebie na kwadrat. Będę za godzinę. Szykuj się, piękna – zaśpiewał jak skowronek, uśmiechając się pod nosem.


Rozdział 22

Sesja, sesja i po sesji

Powietrze nabrało lekkości. Z uczelnianych korytarzy zniknął zapach stresu i napięcia. Kolejna sesja położyła się indeksem na półce, wyczekując parafki z dziekanatu. Odprężenie lało się chmielowym napojem po zimnych szklankach, łechcąc spragnione kubki smakowe.

Wydział malarstwa odpoczywał. Wszyscy zaliczyli, z lepszym lub gorszym wynikiem, ale ogólnie semestr zimowy został zaliczony.

– Hej! Jak wam poszła sesja? – spytała Kaśka, podchodząc do siedzących przy stoliku Gośki i Wiktora.
Oboje wzdrygnęli się. W pubie było dość ciemno i nie zauważyli, kiedy przed nimi pojawiła się znajoma postać.
– A dziękujemy, dobrze – odparł Wiktor uprzejmie.
– Ja miałam trochę jazd przez chorobę – musiałam historię sztuki zaliczać indywidualnie. Zresztą, wiecie – powiedział piękny rudzielec, siadając naprzeciw.
– Tak, słyszeliśmy o twoim rendez-vous z doktorkiem – zaśmiał się Wiktor.
– Dajcie spokój, to maniak wiedzy i nadgorliwiec. Przez tydzień zarywałam nocki, żeby się wykazać, a tu trója z plusem – wyrzuciła gniewnie, wypuszczając z płuc smugę siwego dymu.
– Palisz jak smok – zauważyła Gośka.
– Wiem, staram się ograniczać. To takie postresowe, wybaczcie – odparła Kaśka.
– Spoko – bąknął Wiktor, ukradkiem spoglądając na Małgosię.

Ruda była nałogowcem. W ciągu dnia wypalała prawie całą paczkę. Paliła cienkie, długie papierosy, używając szerokiej zapalniczki z wygrawerowanymi inicjałami. Papierosy trzymała w posrebrzanej papierośnicy, którą dostała od ojca. Lubiła rytuał palenia papierosów – wyciągania ich z papierośnicy, trzymania między palcami, delikatnego strząsania popiołu do popielniczki i zabawy dymem. Z reguły wypuszczała go ustami, chyba że była zdenerwowana – wtedy dym wściekle wylatywał nosem. Kiedy miała dobry dzień – wypuszczała z ust małe wirujące krążki, przyglądając się drodze, jaką pokonują w powietrzu. Teraz, kiedy odprężona dopalała papierosa, zauważyła coś, co umknęło jej uwadze. Wiktor trzymał Gośkę za rękę.
„A jednak” – pomyślała – „spiknęły się te dwa kujony”. Uśmiechnęła się w duchu – intuicja jej nie myliła.

– Wiecie co, muszę spadać – powiedziała, gasząc papierosa.
– Już? Dopiero co przyszłaś? – spytała zdziwiona Gosia.
– Coś sobie przypomniałam – skłamała, wkładając pospiesznie kurtkę. – Trzymajcie się, buźka! – zawołała na odchodnym.
– Do zobaczenia na zajęciach. Nie zapomnij wpaść – dodał sarkastycznie Wiktor.
– Pa! – zawołała.
– Pa! – krzyknęli Gośka z Wiktorem.
– Ciekawe, czemu tak szybko się zmyła? – spytała zdziwiona Gosia.
– Wiesz, jaka ona jest – nie usiedzi na miejscu – odparł Wiktor.
– Kotka na gorącym blaszanym dachu – zaśmiała się Gośka.
– Tak, kotka – przytaknął Wiktor.


Rozdział 23

Kumulacja w dużym lotku – czyli uczuciowy galimatias

Ruda wybiegła z pubu w niezapiętym płaszczu. Długi oliwkowy szal zwisał nonszalancko, dotykając niemalże ziemi. Ostre słońce zwęziło w mgnieniu oka rozleniwione źrenice. Kaśka przymrużyła oczy.
„Ale razi” – pomyślała, szukając w torebce okularów przeciwsłonecznych.
Włożyła je na nos, odgarniając na bok pukle długich rudych loków. Kilku mężczyzn obejrzało się za nią. Kaśka była typem kobiety, obok której nie można przejść obojętnie. Miała piękne niebieskie oczy, mały nosek, zmysłowe usta. Była zgrabna i szczupła, o szerokich biodrach i wąskiej talii. Piersi, duże i krągłe, podskakiwały radośnie niczym dzieciaki na trampolinie. Wyróżniała się z tłumu urodą i oryginalnym ubraniem – kapeluszem z piórkiem, długim szalem, czerwonym neseserem, papierośnicą. Nie było w tym jednak przesady, tak często spotykanej u osób, które na siłę starają się wyróżnić.

Kaśka usiadła na ławce w parku. Jaskrawe słońce zapraszało do udziału w pierwszych gratisowych kąpielach słonecznych. Na ławkach rozsiadły się zakochane pary, rosnąca z każdym rokiem liczba emerytów i pełnoetatowi alkoholicy. Wróble ćwierkały jak szalone, pluskając się w płytkich, mętnych kałużach. Między suchymi krzakami parkowej alejki podskakiwały zaciekawione kosy.
Przedwiośnie zachęcało do rozpinania kurtek i płaszczy, oferując w zamian wilgotną rześkość. Niestety, w pakiecie zagwarantowane było również przeziębienie, ale nikomu nie chciało się czytać przypisów.
Dziewczyna wyciągnęła telefon i wykręciła numer do przyjaciółki.

– Hej kochana! Co tam? – zawołała do słuchawki. – Kto do ciebie jedzie? Marcin? – spytała wyraźnie zdziwiona. – Chce pogadać? Ta, na pewno. Słuchaj – mam dla ciebie niezły news, ale nie chcę przez telefon. Mogę wpaść? A nie będę wam przeszkadzać? Ha, ha, no dobrze – w takim razie wsiadam do autobusu i już do was jadę. Pa!

Kaśka zakończyła rozmowę wyraźnie zaintrygowana. Czego może chcieć od Aśki Marcin? Skąd to nagłe zainteresowanie przyjaciółką? – przecież nie była nawet w jego typie.
„Dziwne” – pomyślała. – „Najpierw kujony, teraz to. O co w tym wszystkim chodzi? Czyżby wiosna?”. Wstała z ławki, zapinając płaszcz. Zimne powietrze podziałało na nią niczym tabaka. Kaśka kichnęła, płosząc taplające się w kałużach wróble. Ptaszki odfrunęły, zostawiając po sobie rozgrzebane bajoro.


Rozdział 24

Stokrotka

Michał wziął wolne w pracy. Potrzebował czasu na uporządkowanie swoich spraw.
Tydzień temu formalnie przestał być mężem swojej żony. Stał się wolny, ale nadal był związany – przez pieniądze, przeszłość, wspomnienia.

Te ostatnie schowane były w dwóch głębokich skrzyniach. Znajdowały się w nich dyplomy, świadectwa pracy, zaświadczenia, ukończone kursy. Gdzieniegdzie wystawały faktury, bankowe kwity i wyciągi z konta. W starym skórzanym klaserze znajdowały się unikatowe stare znaczki, kilkadziesiąt kaset magnetofonowych, kilka kaset typu VHS, szaroniebieski zeszyt z „oślimi” rogami i czarne pióro ze ściętą stalówką. Na samym dnie wspomnień znajdowały się czarno-białe fotografie, stokroć cenniejsze od współczesnych, bezmyślnie robionych zdjęć, oraz maleńka zasuszona stokrotka.

Stokrotka była wszystkim.
Pomimo upływu lat jej drobne białe listki nie zbladły. Środek pozostał jasnożółty, a łodyżka – zielona.
Stokrotka była wszystkim.
Niosła w sobie niezłomność i długowieczność – bieląc się na trawnikach od wczesnej wiosny aż do późnej jesieni. Delikatna drobina odrastająca uparcie po każdym skoszeniu, odginająca sprężyście łodygę po każdym nadepnięciu.
Stokrotka była wszystkim.
Nic nie mogło zetrzeć jej obrazu, wymazać jej z pamięci – trwała niczym pomnik, czekając na uprzątnięcie zbędnej literatury.

Michał zaczął porządkować mieszkanie – zwłaszcza jeden mały, niepozorny pokój, który nazywał kanciapą. W niej znajdowały się zakryte szmatami i przywalone meblami stare skrzynie. Do tej pory Michał unikał wchodzenia do graciarni. Czasem wrzucał tam kartonowe pudła, postawił deskę do prasowania, odstawił rower. Po pewnym czasie kanciapa zagraciła się w sposób uniemożliwiający odszukanie czegokolwiek.
Po kilku godzinach segregowania Michał dotarł do dwóch wielkich skrzyń, stojących w głębi pokoju. Przebrnął przez morze żółtych karteczek, które niczym motyle odleciały do czarnego worka na śmieci. Albumy, zaświadczenia, szkolne świadectwa i inne ważne rzeczy wylądowały wraz z klaserem na zdjęcia w czerwonym tekturowym pudle. Kiedy na dnie drugiej skrzyni zamajaczył znany mu kształt, Michał wyszedł z pokoju. Musiał ochłonąć – był zmęczony, spragniony, z dłońmi suchymi i brudnymi od dotykania zakurzonych papierów.
Wszedł do łazienki. Jej przestronność i sterylność silnie kontrastowała z małą, ciemną kanciapą niesprzątaną od stuleci. Odkręcił kran. Ostry strumień ciepłej wody uderzył w dłonie, rozpryskując się po śnieżnobiałych kafelkach. Michał szybko przykręcił kurek – woda lała się już spokojniej, delikatnie płucząc jego dłonie. Po umyciu wytarł je do ręcznika i poszedł do kuchni. Nalał sobie dwie szklanki zimnej wody, wypijając je niemal duszkiem, i wrócił do pokoju.

Na dnie głębokiej skrzyni leżała stokrotka.
Rozpoznał ją – była to Beata, jego pierwsza miłość.
Wiele lat temu zostawił ją, ponieważ nie wiedział, co traci.
Uciekł przed stokrotką, wpadając w objęcia mściwej kobiety. Teraz pozostał sam.
Na dnie skrzyni leżała stokrotka.

Stokrotka była wszystkim.


Rozdział 25

Pan „wieczna stójka”

Kantorek „doktorka” wypełniało blade marcowe słońce. Ciemne, ciężkie kotary rozsunięte na bok obnażały spękane, dawno nieodświeżane ściany. Granatowy kolor zasłon zbladł, pokrywszy się grubą warstwą kurzu. W oknach zwisały szyfonowe, niegdyś białe firanki. Żółto-brudne ściany zdobiły reprodukcje mistrzów, a gdzieś w rogu pokoju stał wyschnięty bury kwiatek niewiadomego pochodzenia i wieku. Sklecone naprędce regały dźwigały stosy ciężkich książek i czasopism, piętrzących się niczym wieża Babel. Paskudna meblościanka, okrągły stoliczek i dwa niemodne fotele w kolorze zgniłej zieleni dopełniały całość. Pokój był obskurny, zaniedbany i brzydki. Został stworzony po to, by drażnić. Każdy wchodzący do kantorka student doznawał szoku estetycznego, marząc, by jak najprędzej opuścić to miejsce.
A jednak „doktorek” je lubił. Prehistoryczna paskuda przypominała stare czasy, kiedy radiowym hitem były liryczne pieśni Czesława N. Kantorek „doktorka” był ostatnim reliktem przeszłości – reszta sal na uczelni, już odnowiona, pachniała szczodrą, państwową i unijną, dotacją.

Wacław był typem człowieka, który nie pozwalał się poznać. Mało atrakcyjna fizjonomia pogłębiała introwertyczną osobowość, wzmacniając kompleksy. Wacław uciekał w pracę naukową, tak jak niegdyś w naukę. Wzorowe oceny i świadectwo z paskiem rekompensowały kiepską samoocenę i poczucie izolacji. Któż brałby na prywatki zniewieściałego smarkacza z twarzą usłaną pryszczami, w dodatku kurdupla? Rzeczywistość była jak zwykle w takich momentach sadystycznie brutalna – prześmiewczy chichot koleżanek z klasy bolał bardziej niż potłuczone kolano. Alienacja rosła – dorastające lolity, chełpiące się paczką podpasek w plecaku, uwodziły kolegów dopiero co wyrośniętymi piersiami. Młodzieńcy rośli wzdłuż i wszerz, dumnie goląc swój pierwszy zarost.
Nastał czas pierwszego ślimaczenia, kiedy niewprawny język próbował utorować sobie przejście między zębami a podniebieniem. Wyglądało to nad wyraz komicznie – oczywiście nie dla zainteresowanych.
Przechadzki w parku kończyły się permanentnym obmacywaniem i kiepsko maskowaną erekcją. Woda z pobliskiej fontanny wytryskiwała radośnie z wielkim hukiem. Nie ona jedna.
W wielkiej grze młodzieńczych uniesień nie było miejsca dla mikrusa. Wzgardzony okularnik mógł pozostać jedynie widzem teatralnego przedstawienia. Dlatego z konieczności, potem z przyzwyczajenia został obserwatorem.
Stawał gdzieś z boku, za drzewem, udając, że czyta. W maju, kiedy rozbawione towarzystwo przesiadywało na ławkach i skwerach, próbując w zakamuflowany sposób nieco sobie poużywać, Wacław mógł podglądać do woli. Erotycznych obiektów było w zatrzęsienie – tam odpięty guziczek i spódniczka podciągnięta do góry, gdzie indziej trzęsące się niczym galareta wielkie piersi uwolnione z jarzma syntetycznego stanika. Parkowe alejki i podmiejskie zagajniki były miejscami najczęściej przez niego odwiedzanymi. Podniecony i speszony wracał pospiesznie do domu, zakrywając krocze gazetą.
W sezonie zimowym, kiedy gorzej było o atrakcje, Wacław zaczął korzystać z fachowej literatury gromadzonej ukradkiem w starej piwnicy. Ilość gazetek systematycznie rosła, w niedługim czasie zapełniając całą skrytkę.
 Okularnik nie zauważył, kiedy samotne praworęczne używanie wymknęło się spod kontroli. Wyuzdane papierowe panienki kusiły z każdej strony, oferując w zamian bezpieczny seks bez zobowiązań. Wystarczyło przerzucić kilkanaście stron i efekt gwarantowany – szalejąca wyobraźnia zaliczała, za jednym posiedzeniem, mulatkę, Azjatkę i Eskimoskę.
Z nieśmiałego kujona wyrósł śmiały erotoman, którego podniecić był w stanie jeden odpięty guzik w damskiej bluzce. Nauka poszła w kąt, od kiedy pokój wypełniły chętne panie i skorzy do zabaw panowie.
Jak można było przypuszczać rodzice w końcu go nakryli. Zaliczał wtedy dwie rosłe Niemki razem z kolegą murzynem i wtargnięcie rodziców było dla niego co najmniej niekomfortowe. Po konfiskacie wszelkich materiałów edukacyjnych – prasy i kaset video – zaczął się dla Wacława bolesny i długotrwały okres terapii, podczas której musiał dogłębnie analizować swoje poczynania pod okiem czujnego specjalisty.
Od tamtego okresu minęło sporo czasu. Mały Wacek stał się Panem Wacławem – poważanym doktorem na Wydziale Malarstwa. Chorobliwy lęk przed kobietami jednak pozostał. Kompleksy i odrzucenie mikrusa mogłaby wyleczyć jedynie szlachetna i prawa kobieta, ale nie ta z makulatury sprzed lat, tylko prawdziwa – z krwi i kości, najlepiej o dziewiczym usposobieniu.
„Doktorek” zamknął swój pokój i wyszedł z uczelni. Zamyślony przechodził właśnie przez ulicę, kiedy usłyszał pisk opon. Potem huk i głęboką ciemność. Kiedy otworzył oczy, zobaczył nad sobą piękną brunetkę, wołającą do niego z przejęciem:
– Halo? Proszę pana, nic panu nie jest? Zamknął oczy, kobiecy głos dźwięczał w jego uszach, kiedy na miejsce wypadku pędziła karetka na sygnale.


Rozdział 26

Telenowela

Marcin pojawił się u Joanny punktualnie. Ogolony i pachnący przywitał ją czarującym uśmiechem. Klasyczny buziak na powitanie trwał dłużej niż zwykle. Aśka zmieszała się.

– To jak, piękna, zrobisz herbaty? – spytał, zdejmując płaszcz.
– Jasne. Może być zielona?
– Może być – odparł, wkładając płaszcz do szafy. Zabłocone welurowe buty zostawił przed drzwiami wejściowymi, by nie pobrudzić podłogi.
– Wiesz co, lepiej ich tam nie zostawiaj, bo nasz pieseł ma ostatnio jakieś chore akcje – ostrzegła go.
– Masz na myśli tego staruszka? – zaśmiał się Marcin.
– „Staruszek”, jak go nazwałeś, ma się całkiem nieźle – odparła. – Ale uważaj, jak ktoś mu nie spasuje, potrafi być nieprzyjemny.
– Ha, ha, mam się bać? Spójrz, staruszek śpi sobie spokojnie, lawirując w psiej czasoprzestrzeni gdzieś między emeryturą a śmiercią, gdzie mu do szczenięcych głupot? Zresztą, na amstaffa nie wygląda – odparł rozbawiony.
– Pozory mylą – ucięła.
– Dobrze już, dobrze – odparł łagodnie, próbując ją udobruchać. – Wejdźmy do środka.
W salonie siedzieli rodzice Joanny.
– O, witaj Marcinie! – zawołała mama Aśki, uśmiechając się serdecznie. – Słyszeliśmy, że sesja poszła ci doskonale. Jak zwykle zresztą.
– Dzień dobry państwu! – odpowiedział, podając dłoń na powitanie. – Miałem po prostu szczęście.
– Mówiłam wam – to fuksiarz – zawołała Aśka z głębi kuchni, stawiając na tacy dzbanek z herbatą i dwie filiżanki. – No, to my idziemy na górę – odparła, wchodząc po schodach.
– Na pięterko? – spytała mama Aśki z przekąsem.
– Tereniu... – odezwał się starszy pan znad gazety – nie wypada.
– No właśnie kochanie, nie wypada – odparła, rzucając przenikliwe spojrzenie w kierunku Marcina.

W pokoju Aśki rozbrzmiewała stara polska kapela na wiecznym melanżu. W pokoju obok „młody” profanował na gitarze klasykę rocka.
– Nieźle wymiata – zaśmiał się Marcin.
– Daj spokój, ciężko wytrzymać to rzępolenie, ale jest wytrwały, więc może coś z tego będzie – odparła.
– Zmienimy muzę? – zaproponował Marcin, wskazując na wieżę stereo – strasznie smęcą.
– Jasne, czego chciałbyś posłuchać?
– Chwila, co my tu mamy? – zapytał, przyglądając się płytom na półce. – Dżem, Maanam, Lady Pank, Perfect, Budka Suflera – nie, nie, na to zupełnie nie mam ochoty. Dalej: Republika, Piersi, Kult, Myslovitz – no już lepiej, ale to jeszcze nie to. A może coś zagranicznego: Madonna, Jamiroguai, Kravitz, Prince, Sven Väth? Nigdy o nim nie słyszałem. Kto to taki?
– To niemiecki DJ – miksuje techno z elektroniką – odparła.
– Pożyczysz? – spytał, przyglądając się z bliska okładce.
– Nie ma sprawy – odpowiedziała.
– Dzięki. Jestem niezwykle ciekaw, jak to brzmi.
– To bardzo transowa muzyka. Więc na co masz ochotę? – spytała, siadając na kanapie.
– Co powiesz na kiczowatego, lekko rozerotyzowanego króla muzyki pop w pięknych złoconych trzewikach?
– Masz na myśli Prince’a? Ależ proszę cię bardzo – zaśmiała się.
– W takim razie zapodaję – po tych słowach uniósł płytę, delikatnie wkładając najmniejszy palec w mały otworek, znajdujący się na środku krążka.
– Ty świntuchu! – wykrzyknęła Aśka parskając śmiechem.
Gdy piękne gitarowe dźwięki zaczęły płynąć przez głośniki, „młody” przestał grać. Włożył gitarę do futerału i wyszedł z pokoju. W tym samym czasie pod domem Aśki zjawił się Rafał.
R. wysiadł z samochodu, wyciągając ze środka sporych rozmiarów zawiniątko. Był to bukiet czerwonych róż zawiniętych w przezroczysty celofan. R. zaczął ściągać go bardzo ostrożnie, by nie naruszyć kwiatowych pąków. Zwiniętą folię włożył do schowka, zamknął samochód i otworzył furtkę prowadzącą do ogrodu.
Na środku trawnika stary pies z wielkim zapałem gryzł welurowe buty. R. minął go zaintrygowany – stare psisko figlowało niczym szczeniak.
„Brakuje, żeby do nich nasikał” – przemknęło mu przez myśl.
R. stanął przed drzwiami i zastukał kołatką.

Marcin usiadł bliżej Joanny. Herbata się skończyła, Prince zawodził i jęczał, imitując dźwięki długotrwałego i, jak można przypuszczać, bolesnego orgazmu. Na wpół przysłonięte rolety tworzyły nastrój intymnego chichotu, w którym trochę wstyd brać wszystko na poważnie. W pokoju słychać było przyspieszone bicie serca.
Marcin objął Aśkę ramieniem – wyprostowała się. Stało się dla niej jasne, że przejdą do konkretów. Nie będą już rozmawiać o sesji, studiach, malarstwie ani muzyce. Nastąpiło pełne napięcia wyczekiwanie.

– Wiesz Asiu – zaczął niepewnie, choć znał tekst na pamięć – podobasz mi się. Jesteś piękna – wyszeptał, wpatrując się w jej oczy.
– Ale ja… – próbowała coś powiedzieć, ale była zbyt zaskoczona.
– Nie spotkałem jeszcze tak wyjątkowej dziewczyny. Totalnie zakręciłaś mi w głowie, nie mogę przestać o tobie myśleć – ciągnął wyuczoną na pamięć regułkę, delikatnie przesuwając dłoń w kierunku szyi.

Aśka drżała niczym kuropatwa, która po udanym spółkowaniu wpadła przez nieuwagę w kłusownicze sidła.
Lisek chytrusek, magik w laniu wody i bezceremonialny kłamczuch obracał już swoją oskubaną kokoszkę na rożnie. Palce drugiej ręki przesuwały się po pięknym udzie, niczym wąż po gładkiej gałęzi.
Joanna siedziała zdumiona, owinięta kokonem wyssanych z palca komunałów, uległa i chętna.
Dłonie Marcina obejmowały szyję i twarz Joanny, pieszcząc najbardziej erogenne miejsca. Lis Witalis przybliżył usta do spragnionej pocałunku ofiary, kiedy drzwi do pokoju otworzyły się. W progu stał R.
Marcin w okamgnieniu powrócił na pozycję wyjściową, jak gdyby nigdy nic.
Aśka zdumiona, zaskoczona i zmieszana siedziała niewyraźna, rumieniąc się na purpurowo.
– Nie przeszkadzajcie sobie – wymamrotał R. w osłupieniu. Obrócił się na pięcie i wyszedł.
– Zaczekaj! – zawołała Aśka, ale R. jej nie słuchał.
Zbiegł szybko po schodach, czując, jak krew uderza mu do głowy – była to wściekłość. Czerwone róże rzucił na chodnik, obok psa, który defekował do zgryzionego lewego buta. R. odpalił samochód i odjechał.
Aśka zbiegła do ogrodu, za nią powoli zszedł Marcin.
– No to masz o jednego adoratora mniej – rzucił cynicznie.
– Proszę? – spytała, jakby nie dowierzając.
– Mówię, że nie mam już chyba konkurencji – odparł pewny siebie.
– Za kogo ty się uważasz? – spytała wściekle.
Czuła się upokorzona.
– Kochana, nie denerwuj się – odparł z uśmiechem. – Wrócimy na górę i skończymy to, co zaczęliśmy.
– Chyba żartujesz?! – wybuchnęła.
Zachowała się jak naiwna idiotka i dopiero teraz zauważyła rudą puszystą kitę wystającą spod marynarki.
– Wszystko ukartowałeś, wiedziałeś, że ostatnio nie układa mi się w związku.
– Asiu, nie bądź naiwna. Jesteś dorosłą kobietą, zawsze możecie do siebie wrócić. W czym ja wam przeszkadzam? Możesz go sobie platonicznie i romantycznie kochać. Proponuję ci jasny układ.
– Proszę? Mamy się spotykać dla seksu? – spytała oburzona. – Przed chwilą mówiłeś, że jesteś we mnie zakochany.
– Niczego takiego nie powiedziałem. Podobasz mi się, jesteś atrakcyjna, ale żeby pójść z kimś do łóżka nie trzeba zgody Watykanu.
– Jesteś daremny! Wynoś się! – krzyknęła.
– No i po co te nerwy? Potrzebny ci taki teatr przed domem? – zaśmiał się. – Gdybyś zmieniła zdanie, to wiesz, gdzie mnie szukać – odparł rozbawiony.
– Chyba żartujesz! – rzuciła gniewnie.
– Nie udawaj – odparł, przysuwając usta do jej twarzy – dobrze wiem, że miałaś na to ochotę.
– Nie chcę cię więcej widzieć! – odparła wzburzona, zatrzaskując za sobą drzwi.

Marcin został bez płaszcza. Nagle przypomniał sobie o butach. Zaczął rozglądać się za nimi, ale nie było ich w miejscu, gdzie je położył. Na środku chodnika leżał stary pies, radośnie machając ogonem.
– Hej psino, nie widziałeś gdzieś moich butów? – zapytał grzecznie, podchodząc do psa. – Co to ma być? – rzucił nagle, widząc swoje ulubione czarne welury bez sznurówek, z poszarpanymi brzegami. – Cholerny pies! – zawołał, próbując założyć buty na nogi, gdy poczuł złowróżbne ciepło.
– Niech cię szlag! – zawołał, ciskając butem w starego psa, który nic sobie z tego nie robił.


Rozdział 27

Rekonwalescent

Wacław leżał nieprzytomny. Mrok zalał jego świadomość niczym fale tsunami. Maleńka wyspa bytu została zatopiona. Zrobiło mu się bardzo duszno. Bezmiar wód przytłaczał i przerażał. Nagle pojawiło się coś. Była to myśl. Maleńka tratwa wyłoniła się z bezkresu wód. Akt stworzenia dokonał się po cichu w ciemnej szpitalnej sali jakich tysiące. Wacław powoli odzyskiwał przytomność.

– Gdzie ja jestem? – wyszeptał, ale słowa rozpłynęły się w powietrzu.

Po jakimś czasie – mogła to być minuta, godzina albo cała wieczność – Wacław dostrzegł kroplówkę. Obok oparcia łóżka leżał czerwony przycisk. Nacisnął go. Po chwili pojawiła się pielęgniarka. Hałas, jaki zrobiły jej chodaki, i ostre światło zapalonej z impetem lampy były niczym klaps w tyłek nowo narodzonego bobasa. Układ nerwowy potraktowany bezpardonowo skulił się w sobie niczym obmacywana przez gawiedź gąsienica.

– Gdzie ja jestem? – wymamrotał, ale pielęgniarka nie raczyła odpowiedzieć. Jej wąskie, zacięte usta wykrzywiały się w różnych kierunkach. Oznaczało to skupienie.
– Parametry życiowe w normie. Za chwilę będzie obchód, to pan się wszystkiego dowie – rzuciła na odchodnym.

Drzwi trzasnęły, słychać było stukot ciężkich chodaków, wykonanych najpewniej z łupin orzecha kokosowego.
Wacław rozejrzał się po sali. Znajdowało się w niej sześć łóżek szpitalnych, trzy z nich były zajęte. Nad każdym łóżkiem migotała mała lampa jarzeniowa. Nikt nie rozmawiał, pokój wchłaniał oddechy i szepty niczym wielki odkurzacz.

Po pewnym czasie w sali zrobiło się tłoczno i gwarno. Konsylium lekarskie weszło, orzekło i wyszło. Wacław zasnął.

Następnego dnia myśli pozbyły się ciężkości i dramatyzmu. Ręka topielca, która wczoraj wypłynęła na powierzchnię, okazała się drewnianym badylem.
Wacław zjadł szpitalne śniadanie, dziękując w duchu za chwilowy brak powonienia. Po śniadaniu, kiedy zaczął przeglądać gazetę, drzwi otworzyły się i do sali weszła zmysłowa brunetka.
Wacław nie mógł uwierzyć własnym oczom. To było jak cud. Marzenie przyszło po tak wielu latach, ubrane w kusą spódniczkę.

Aldona była przejęta. Poczucie winy wzmagało w niej litość i współczucie. Ostre pazury agresywnej bizneswoman skurczyły się do rozmiarów puchatej króliczej łapki. Brzydota i intelekt Wacława podziałały na nią piorunująco. Ku wielkiemu zaskoczeniu między nimi pojawiła się chemia.
Wacław, początkowo onieśmielony jej urodą, nabrał pewności i rozmawiał swobodnie, jak nigdy dotąd. Aldona śmiała się w głos – riposty Wacława były trafne i zabawne. Już nikt dawno jej tak nie rozbawił.
Pożegnali się. On ściągał z niej koszulę, ona z niego spodnie.


Rozdział 28 

Pozamiatane

Kiedy Kaśka dotarła do przyjaciółki, zastała pobojowisko. Przed jej domem leżały połamane róże, psie odchody, kawałki obuwia i strzępki sznurówek. Pod drzewem spokojnie spał stary pies.
– Co tu się stało? – spytała na głos, idąc chodnikiem w stronę furtki.
Bramka skrzypnęła i furtka zatrzasnęła się za nią z łoskotem. Z rosnącego nieopodal bluszczu spadło kilka zeschłych liści.

Drzwi otworzyła mama Asi, była zmieszana. Zdziwiło ją to – zawsze wygadana i radosna, teraz spuszczała wzrok i niechętnie odpowiadała na pytania. Kaśka weszła po schodach na górę i zapukała do drzwi.
– Jestem zajęta! – dało się słyszeć w odpowiedzi.
– Hej, to ja, Kaśka – odpowiedziała spokojnie.
– Wejdź – odparła tamta.
Przestronny, dobrze umeblowany pokój o waniliowych ścianach przypominał wielki budyń polany syropem. Przez pomarańczowe rolety sączyło się popołudniowe marcowe słońce. Aśka siedziała w rogu pokoju, piłując paznokcie. Była wściekła.
– Cześć, co tu się stało? Wasz ogród wygląda jak po przejściu tornado, twoi rodzice wymownie milczą. Wytłumaczysz mi to? – spytała Kaśka, ściągając z ramienia skórzaną torbę.
– Nawet nie wiem, od czego zacząć – bąknęła, zdmuchując z paznokci drobny pyłek.
– Najlepiej zacznij od początku. Pozwolisz, że zapalę? – spytał piękny rudzielec.
– Jasne, ale otwórz okno. Wiesz, gdzie jest popielniczka – odpowiedziała.
– Tak, pamiętam – odparła Kaśka, wyciągając popielniczkę z małej szuflady.
Kaśka odsunęła rolety, otwierając okno na oścież. Do pokoju wpadło pachnące wilgocią powietrze.
– Zimno – powiedziała Aśka, pocierając dłońmi ramiona.
– Załóż sobie coś, wiesz, że nie lubię się spieszyć – odparła Kaśka.
– Ty i te twoje zwyczaje – rzuciła Aśka, podchodząc do szafy. – Założę sweter.
– Znasz mnie – odparła tamta, zaciągając się papierosem. – Po co mam to zmieniać?
– Bo może mi to przeszkadza – bąknęła przyjaciółka.
– Nigdy mi tego nie mówiłaś – odparła zaskoczona.
– No to teraz ci mówię – rzuciła gniewnie Aśka, układając płyty.
– W porządku, masz prawo być zła, ale nie wyżywaj się na mnie. Nie do mnie masz pretensje, prawda? – spytała Kaśka, wydmuchując nosem szary, gęsty dym.
– Masz rację, ale zamknij już okno – zimno mi – odparła Aśka.
– Już kończę – odpowiedziała tamta, gasząc papierosa w szklanej popielniczce.
Kiedy Kaśka zamknęła okno i spuściła rolety, obie usiadły obok siebie na kanapie. Aśka wyrzucała z siebie słowa niczym wulkan lawę, w pokoju zrobiło się gorąco. Kaśka nie przerywała, słuchała bardzo cierpliwie, wpatrując się w twarz przyjaciółki. Była spokojna – czego nie dało się powiedzieć o Aśce. Wyrzucane z impetem słowa szybko lądowały w koszu na śmieci.
– Czy to już wszystko? – spytała przyjaciółka wyrozumiale.
– Tak, to wszystko – odpowiedziała tamta.
– Chyba trochę się pogubiłaś – zaczęła Kaśka, starannie dobierając słowa – i w tym wszystkim bardzo zraniłaś Rafała.
– Wiem – odparła Aśka, naciągając sweter na kolana. – Głupio mi, nie wiem, co robić.
– Daj mu czas, niech ochłonie – pewnie teraz jest wściekły. I przeproś go – odpowiedziała, wstając.
– Już idziesz? – spytała zaskoczona.
– Tak, na mnie już pora. Chyba musisz przemyśleć parę spraw.
– Dzięki, że wpadłaś – powiedziała Aśka.
– Pa, kochana – odparła, obejmując przyjaciółkę ramieniem. – Gdybyś potrzebowała porozmawiać, zadzwoń – po czym wyszła z pokoju.

Joanna stanęła przy oknie. Słońce chowało się za horyzont żółte i łagodne.
– Co ja najlepszego zrobiłam? – powiedziała z żalem.


Rozdział 29

Po męsku

R. nie wrócił do domu. Nie miał ochoty z nikim rozmawiać, zwłaszcza z kotem. Przez pewien czas jeździł samochodem zupełnie bez celu, aż w końcu pojechał do baru.
Speluna znajdowała się na przedmieściach, obok zajazdu dla tirów. R. sam nie wiedział, jak tam trafił.
W powietrzu unosił się zapach smażonego mięsa, ziemniaków i piwa. Bar i karczma wyglądały obskurnie. Fasady budynków w jaskrawych kolorach, ozdobione neonami, błyszczały niczym burdel w Boże Narodzenie. Przy wejściu do baru stała wielka tekturowa atrapa piwa w szklanym kuflu. Przed karczmą trzech tirowców odlewało się na posadzone niedawno zielone tuje. Mocz pryskał na wszystkie strony, odbijając się od drzewek i wracając do darczyńców.

R. zaparkował na parkingu. Drobny żwirek chrobotał pod nogami, spowalniając kroki.
Na parkingu było wyjątkowo tłoczno. Z samochodów wysiadały młodzieniaszki chcące upić się podłym piwem w tę marcową noc.
Na parkingu stały dwa zaparowane volkswageny, podskakujące niczym terenówki na rajdzie Paryż – Dakar. Oprawa muzyczna w postaci głośnego łomotu wskazywała, że w środku ma miejsce pewna intymność.

Zapach smażonych specjałów łączył się z tytoniowym dymem, ścieląc się wraz z wieczorną mgłą.
R. wszedł do środka. Speluna tętniła życiem. Głośne rozmowy, uderzane o siebie szklanki, śmiechy i przekrzykiwania zlewały się w jedno. Powietrze było gęste od dymu i ciężkie od potu. Z głośników sączyło się solidne polskie disco z lat dziewięćdziesiątych. Na parkiecie radośnie podrygiwały dwie podstarzałe cizie.
Młodzież grała w bilard i jednorękiego bandytę, upijając się piwem. Drzwi do toalety trzaskały jak oszalałe – miłość i fizjologia głośno przypominały o swoich potrzebach.

R. zamówił wódkę. Nie miał ochoty latać do kibla, niczym małolat. Nie miał też ochoty z nikim rozmawiać. Niestety, pewien upierdliwy jegomość postanowił uczynić z R. swego kompana, nagabując go niczym telemarketerka. Zbyt duża dawka alkoholu stępiła mu słuch do tego stopnia, że nie słyszał stopniowanych reakcji słownych. Nie pomogło nawet odepchnięcie jegomościa. Natręt był coraz bardziej nieznośny.

– Idź pan w cholerę! – wykrzyknął R.
– Ale, ale... prze paana. O co panu chodzi, coo? – wymamrotał tamten, ledwo stojąc na nogach.
– Odczep się w końcu – odparł R. wyraźnie rozdrażniony. – Nie słyszysz, co do ciebie mówię?
– A co pan taaki ner-wowy? Jakaś panu (czkawka) niee da-ła? – zapytał wesołkowatym tonem.

R. wstał i walnął jegomościa pięścią w twarz. Pijaczyna zawirował w powietrzu niczym primabalerina, po czym wylądował na czyimś stoliku, rozlewając napoczęte trunki.
W sali zrobiło się cicho.

– To nie ring, kolego – zawołał opasły barman w przepoconej koszuli.
– W porządku – odparł R., po czym usiadł.
Zamówił jeszcze dwie setki, zapłacił i wyszedł. Tłum na parkiecie szalał, kule bilardowe wpadały jedna po drugiej, wieczór dopiero się rozkręcał, ale R. miał dosyć.
– Głupio pić samemu – powiedział sam do siebie, szukając kluczyków. Nagle przypomniał sobie, że przecież nie może wracać samochodem. – Niech to! – wymamrotał, wkładając klucze do kieszeni.
Po drodze minął zdezelowanego volkswagena podskakującego rytmicznie.
– Mają zdrowie – westchnął z podziwem, przemierzając żwirową alejkę.

Komentarze